Przeskocz nawigację

„ENLIGHTENMENT”

(Enlightement z ang. Oświecenie)
* * * * * * * * * * * * * * *
Ciemność.
Pustka.
Cisza.
Piekło lub niebo…
Naznaczeni.
Wyższe Przeznaczenie.
Ciemność…
Grupa czterdziestu czarnych sylwetek stała, chociaż do końca nie wiedziała czy na pewno, a może fruwała w czarnej, nieprzemierzonej okiem przestrzeni.Ciemność, ciemność. CIEMNOŚĆ. Gdziekolwiek nie ruszyły się ich oczy nic nie widzieli. Nie zdawali sobie nawet sprawy ilu ich jest. Zastanawiali się tylko gdzie oni są? Czyżby to było życie pozagrobowe? Życie wieczne jako czarny sen?
Słyszeli wcześniej jakieś głosy, ale nie mogli sobie nawet wyobrazić jak postacie je wypowiadające wyglądają. Było to coś czego nie mogli pojąć. Te głosy… te głosy nie pasowały do żadnej innej istoty ludzkiej. Były bezbarwne, bezpostaciowe, wypowiedziane bez żadnego tonu, akcentu, czegokolwiek. Więc teraz robili to co im zostało…
Czekali.
Czekali na Sąd Ostateczny.
– Witajcie moje dzieci. – usłyszeli cichy głos dochodzący z ciemności.
– Kto to powiedział? – odparła jedna z czarnych sylwetek.
– Są tu inni? – zapytał inny.
Szmer rozniósł się po całej grupie. Zaczęli rozmawiać zachowując się tak jakby wcześniej nie mogli. Nie dziwiło ich to tym bardziej… czuli się dziwnie. W ogóle, jak do ciężkiej cholery, człowiek czuje się po śmierci? Myśli jako duch? Widać oni też dopiero się o tym przekonywali.
– Spokojnie moje dzieci. Jesteście bezpieczni. – powiedział po raz kolejny cichy, ciepły głos dochodzący tym razem jakby z wyższych partii ciemności.
– Gdzie… my… kim ty… jesteś? – wyjąkał jeszcze inny głos.
Cisza trwała. Nie mogli w stanie określić jak długo. Stracili możliwość rachuby czasu. Zresztą… i tak to nie jest im potrzebne. W końcu, głos ponownie się odezwał.
– Między Piekłem a Niebem.
Tajemniczy głos zaczął chociaż niektórzy już podejrzewali gdzie mogą się znajdować i u kogo, ale te myśl była dla nich zbyt szokująca…
– Między życiem a śmiercią. Między Przeznaczeniem i Wyższym Przeznaczeniem.
Cisza jaka nastąpiła po tych słowach trwała długo. Naznaczeni musieli przetrawić usłyszane informacje chociaż normalnie umysł zrobił by to w kilka sekund.
– Pozwólcie, że wszystko wyjaśnię.
– Przydałoby się – odparł jeden z grupy.
* * * * * * * * *
– Pozwólcie, że zaczną od początku. To co wydarzyło się w waszym świecie, na waszej planecie było rzeczywiście końcem świata, biblijną Apokalipsą. Jedyną moją ingerencją, jednakże, były tylko te zjawiska naturalne o niesamowitej mocy. Wszystkie inne zostały zapoczątkowane były przez ludzi. Ja tylko wykorzystałem moment i sprawiłem Przypadkiem iż wszystko mówiąc waszym językiem „szlag jasny trafił”. Skorzystałem z okazji mówiąc potocznie. Wszystkie te zdarzenia zostały zapoczątkowane w różnym czasie. Dojrzewały, aby w odpowiednim momencie wypełznąć na świat.
Głos na chwilę ucichł.
– To odnośnie końca waszego świata. Teraz zapewne zastanawiacie się po co się tutaj znaleźliście, jaki jest wasz cel, kim są Naznaczeni, jakie jest Wyższe Przeznaczenie? Na wszystko znajdziecie odpowiedź. Po kolei. Jak mówiłem jesteście między Piekłem a Niebem, nie w czyśćcu, ale w nieokreślonej przestrzeni nicości, która od tej pory będzie waszym domem. Jesteście tutaj spośród wszelkich innych ludzie ponieważ zostaliście wybrani i Naznaczeni. Waszym celem na Ziemi również było zginąć, ale wasza dalsza droga będzie inna niż reszty zbłąkanych dusz. Naznaczeni, czyli wy, zostaliście, jak wspomniałem, wybrani spośród innych aby spróbować odkupić waszą cywilizację. To jest Wasze Wyższe Przeznaczenie. Jesteście ponad Śmiercią. Bezpośrednio pod moim osądem. Nie będziecie nieśmiertelni, ale nawet jeśli zginiecie wasza praca zacznie się ponownie.
Ucichło. Głos dał przetrawić wiadomości zebranym.
– Oczywiście, nie będziecie bezbronni. Przynajmniej, niektórzy z was. Ale o tym przekonacie się dopiero na miejscu. Jako że was świat zginął zastanawiacie się pewnie gdzie będzie teren waszych działań? Otóż wszystkie możliwe światy, te znane jak i nie, które zaległy sie w ludzkich głowach. Ożywię je i sprawię, że będą prawdziwe. Jednak nie będziecie wiedzieli gdzie traficie. Część z was pewnie straci pamięć lub jej część jako skutek uboczny podróży. Jeżeli chodzi o światy… cóż. Powiedzmy, że mam nieograniczone pole popisu.
W ciemności zaległa cisza. Ostatecznie, odezwał się głos dorosłego mężczyzny, który wykrystalizował się w tej nicości. Można było go rozróżnić od innych.
– Ale… czym… jak się dostaniemy? – zapytał niepewnie.
– Otóż to. – odpowiedział głos.
W jednej sekundzie nicość zmieniła się na wnętrze ogromnego holu bez żadnych okien, drzwi, tylko cztery gigantyczne, metalowe ściany oraz mosiężny dach. Wnętrze holu, przynajmniej w pewnej jego części, zajęła najróżniejsza aparatura i to co przykuło uwagę wszystkich dziesięć sporych rozmiarów kół ustawionych pionowo. Przypominały bramy z „Gwiezdnych Wrót.”
– Oto wasz środek transportu. Ale zanim z niego skorzystacie i ruszycie na pielgrzymkę odkupienia zadam wam jedno pytanie. Zawsze macie wolną wolę i tak samo jest teraz.
Po prawej stronie grupy w powietrzu otworzyły się eliptyczne wrota a w nich panowała nicość.
– Możecie zrezygnować. Wtedy udacie się na Sąd Ostateczny a tam zadecyduję czy traficie do Piekła czy Nieba. Macie wolny wybór. Decyzja należy do was. Nie musicie się spieszyć.
Zaraz po tym jak głos skończył przemawiać prawie natychmiast do wrót przystanęły dwie osoby. Kolejne trzy zastanawiały się parę minut, ale ostatecznie również zrezygnowały z pielgrzymki.
– Mam gdzieś ten cyrk – powiedział jeden z nich. Kolejna piątka odeszła. Łącznie z grupy odłączyło się dziesięć osób.
– To wszyscy? Jeśli tak… oczekujcie na aktywację wrót. A wy… zdecydowaliście o swoim losie. Czeka was Sąd Ostateczny. Proszę, wejdźcie do portalu. – ci którzy odłączyli posłusznie wykonali polecenie.
* * * * * * * * * * *
Kiedy już ci, którzy postanowili nie odkupywać win swojej cywilizacji zniknęli a wraz z nimi ten tajemniczy głos – który nie pojawił się w holu – reszta Naznaczonych, czyli 30 osób rozeszła się. Uważnie rozglądali się po pomieszczeniu przypominającym hangar. Nie odzywali się do siebie. Byli zbyt zajęci oglądaniem aparatury, chociaż niektórzy z nich usiedli na podłodze zakrywając twarz dłońmi. Doznali szoku, jak wszyscy, ale ich to najbardziej uderzyło. Po kilkunastu minutach wszyscy zebrali się w jednym miejscu nie mając nic do roboty.
– Jestem Jack, były komandos – odezwał się rosły mężczyzna, który był ubrany w jakiś wojskowy uniform co potwierdzało jego słowa. Przełamał impas ciszy.
– Nazywam się Mark – odrzekł z europejskim akcentem 19-letni chłopak.
– Vladimir Nowozny. – powiedział kolejny Naznaczony mający gębę i mowę idealnie pasującą do Rosjanina, poza nazwiskiem oczywiście.
– Matthew – odparł z kolei cicho dobrze zbudowany murzyn.
I tak po kolei każdy się przedstawił* nie mając pomysłu na temat do dalszej rozmowy. Zresztą, nikt się do niej nie palił. Większość jeszcze trawiła informacje i walczyła z przygnębieniem. Wciąż nie mogli uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Znaleźli się w horrorze. Mimo że ciągle żyją, przynajmniej w pewnym sensie, boją się o tą misję odkupienia. Kto wie co ich zastanie po drugiej stronie…
Ich rozmyślania przerwał oślepiający błysk. Wielki Szef wrócił. I miał już dla nich przydzielone zadania. Ich nowa ścieżka życia dopiero się zaczyna.
– A więc Strażnicy [ang. Guardians]. Do dzieła.

*- moje lenistwo… nie mam teraz zamiaru wymyślać 20-iluś nazwisk

„HELLSING”
‚Przybycie’
Mark powoli obudził się wychodząc z oślepiającego światła. Nie cieszył się długo bo poczuł przeszywający ból w boku i stróżkę krwi cieknącą mu z prawej nogi. Kolejne sekundy obserwacji stwierdziły, że jest dosyć szybko ciągnięty przez dwóch ludzi w wojskowych uniformach. Obejrzał się w lewo i ujrzał kolejnego rannego, również ciągniętego przez – chyba – komandosów.
Po niecałej minucie znów poczuł ogromny ból w nodze i chwycił ranę obiema rękoma czym zwrócił uwagę komandosów. Jak się zorientował sam miał na sobie strój komandosa więc mógł się domyślać, że w tym świecie – bo pamięć go na szczęście nie opuściła – na razie jest ich sojusznikiem. Tylko, żeby jeszcze, kurwa mać, wiedział gdzie do cholery jest i czemu jest ranny…
– Hej Mark, lepiej się czujesz? – zapytał się jeden z żołnierzy, którzy go ciągnęli.
– Chuj. Noga mnie napierdala – wypalił Mark.
– Spokojnie chłopie. Idziemy na dach budynku. Tam ciebie i Matthewa weźmie helikopter medyczny. Wycofujemy was z akcji. Zresztą my wszyscy będziemy stąd się zmywać… – powiedział dość przygnębionym tonem. Miał szybki oddech. Objawy stresu.
– Ej, co tam się dzieje z tyłu? – zapytał ktoś dalej.
– Ranni się obudzili. Chyba im się polepsza…
– Kurwa nic. Mówiłem że boli – syknął cicho Mark.
Spojrzał się na drugiego rannego. Bardzo możliwe, że to też Strażnik – pomyślał Mark. Obaj zaczynają w podobnym położeniu. Bał się tylko kto to jest i czy wszystko pamięta? Na razie musiał czekać. Noga straszliwie go piekła, nie miał pojęcia gdzie jest ani co się dzieje. Generalnie… on tu widział niezły burdel. Już miał się zapytać kogoś o te wszystkie rzeczy, ale grupa zatrzymała się.
Jakieś syki i szmery dobiegły do uszu Marka, a chwilę potem upadł na ziemię i ponownie zemdlał. Pewnie upuścili go i mocno uderzył się w głowę. Ważne było to co został kiedy się obudził.
Dwa razy odzyskał przytomność. Najpierw na krótko. Słyszał tylko nieustanne strzały z broni maszynowej, krzyki i wrzaski. Przez chwilę ujrzał nawet przelatujące ciało… usłyszał też wołanie innego Strażnika… jakby w myślach…
– Mark… Mark… jesteś cały?
Nie zdołał mu odpowiedzieć. Zemdlał ponownie. Gdy znów się obudził odzyskał w pewni świadomość i dźwignął się do pozycji siedzącej. Wokół niego leżały ciała. Mnóstwo. Wszyscy komandosi zostali wymordowani. Jucha pokrywała prawie każdy metr korytarza na którym obecnie byli. Spojrzał się w lewo i ujrzał Strażnika, który gapił się na niego. Zdjął hełm i okazało się, że to Matthew, ten murzyn.
– Matthew? Cholera, człowieku. Dobrze że żyjesz. – powiedział Mark.
– Vice versa. Kurwa, ale rzeźnia – skwitował masakrę na korytarzu Matt.
– Co robimy?
– Chyba stąd spierdalamy. Nie wiem co ich zabiło, ale nie mam zamiaru z tym czymś walczyć. Możesz chodzić? Mam obie nogi przestrzelone.
– Ja jedną.
– Czyli jesteśmy udupieni… – rzekł z zrezygnowaniem Matt.
Minęło kilka minut ciszy zanim obaj Strażnicy coś poczuli. Głód, ale nie taki jaki ma każdy, normalny człowiek. Nie głód do jedzenia. To był głód do krwi. A tej mieli wokół siebie mnóstwo.
– Też to czujesz? – powiedział bezbarwnym tonem Matt.
– Mhm. – przytaknął Mark i obaj spoglądali na krew z coraz większym apetytem.
– POCZEKAJ! – syknął Matt. – Zdejmij hełm. Przecież wampiry powinny mieć czerwone ślepia i kły… jeżeli je masz to znaczy…
Mark posłusznie zdjął hełm i Matta zamurowało. Rzeczywiście, jego kumpel po fachu, Strażnik, stał się w tym świecie wampirem. W ciemności, jaka panowała obecnie wokół nich, Matt widział dwa czerwone ślepia, a kły w gębie Marka zwiększyły się i złowrogo pobłyskiwały…
– I jak? – zapytał Mark.
– Jakby to ująć… jesteś wampirem… – odparł Matt.
Kilkuminutową ciszę skwitował w końcu sam zainteresowany…
– Kurwa.
Odparł zrezygnowany.
– Ej chłopie. Ja też jestem w tej samej sytuacji. – zdjął swój hełm i przejrzał się w jego patrzałach. Tak. Również był wampirem.
Obaj prócz głodu krwi, który zaraz zaspokoili z trupów komandosów, nie czuli niczego dziwnego w swoim ciele. Chociaż minutę potem jednak przekonali się, że jednak COŚ jest nie tak z nimi. Ich rany zagoiły się i bez żadnego bólu mogli gdzieś uciec.
– Zajebista sprawa. Regeneracja. Czyli jednak ten na górze tak łatwo nam nie odpuści ze śmiercią… – powiedział po krótkim namyśle Matt.
– Mnie jeszcze zastanawia kto ich załatwił, gdzie my jesteśmy i co do cholery ciężkiej mamy za zadanie… – zaczął Mark.
Dalszą cześć zdania zagłuszyły strzały dochodzące z drugiego korytarza zaraz obok nich.
– No to jak… robimy testy naszych nowych umiejętności? – powiedział z lekkim uśmieszkiem Matt.
– Jak diabli. O ile pamiętam wampiry mają zwiększoną siłę więc… – i Mark uderzył pięścią w ścianę a ta efektownie rozpadła się na kawałki i stworzyła otwór dzięki któremu Strażnicy dostali się do drugiego korytarza.
Sytuacja jaka ich zastała prezentowała się następująco. Jakieś niedobitki komandosów strzelały w głąb korytarza do czegoś, co Matt wyczuł jako wampir. I to dosyć potężny. Widać próbowali przebić się do schodów na dach skąd miał ich zabrać helikopter, ale wyglądało na to, że jednak zostaną tutaj na obiad. Wampirów oczywiście.
Komandosi mieli już naprawdę przejebane kiedy na ich plecach, zza rogu korytarza wyłoniła się kolejna postać, również wampir jak wyczuł Matt, ale ten mniejszej kategorii aczkolwiek dla człowieka tak samo zabójczy. Była to dosyć młoda kobieta ubrana w żółty strój z dosyć wyraźnym napisem „HELLSING” na przodzie. W rękach trzymała dosyć duży karabin nieznanego typu dla Strażników. Jednak w przeciągu kilku sekund przekonali się, że jest zabójczo skuteczny. Karabin jak i jego właścicielka.
W niecałą minutę grupę komandosów została efektownie i w dosyć krwawy sposób wymordowani przez dwie postaci. Właśnie tą dziewczynę, a także dosyć wysokiego faceta-wampira, który wyłonił się z cienia. A co robili Strażnicy?
Włączyli się do rzeźni masakrując szeregi ich niedawnych kolegów – z tego świata – i dość szybko wysysając z nich całą krew a co wcale nie hamowało ich głodu krwi. Czuli, że z każdym zabitym na ich koncie coraz bardziej pogrążają się w paszczy bezmyślnego, mordującego potwora. Na ich szczęście pochód śmierci zatrzymał brak ochotników na wybranie się na tamten świat…
Kiedy balanga się skończyła stając w jednym miejscu powoli rozejrzeli się dookoła z pewną pogardą. Z taką siłą to pewnie i roznieśli by tego wampira, ale… najpierw chcą się dowiedzieć pewnych rzeczy.
Usłyszeli ładowaną broń i Matt ujrzał tą wampirzycę, która wcześniej się wyłoniła.
– Policjantko. Nie strzelaj. Chcę się dowiedzieć kim są nasi goście. – powiedział cyniczny, groźny głos tego wampira, który ukazał im się w pełnej posturze. Robił wrażenie. Strażnicy nie przestraszyli się go. Sami stali się wampirami.
Oprócz niego w korytarzu pojawiły się kolejne dwie postacie. Pierwszą z nich była również kobieta, która wyglądała na dosyć młodą. Sądząc po zachowaniu wampira była jego mistrzem. Ubrana w oficjalny strój przypominała jakiegoś oficjela. Natomiast drugą z przybyłych osób był lokaj. Wszyscy spoglądali podejrzliwie na Strażników. Oni wykorzystali ten czas na dokładną analizę każdej z nich. Kolejna umiejętność jaką nabyli. Niczym komputery zanalizowali postacie i wiedzieli wszystko o nich. Ale czekali nadal.
– A więc – tym razem odezwała się kobieta ubrana na zielono – kim jesteście i co tu robicie? Bo sądząc po tym co zrobiliście tym ludziom, raczej komandosami nie jesteście.
– Chyba widać. Jesteśmy wampirami. – wypalił Mark.
– Taak. To da się zauważyć – odparła cynicznym tonem.
– Nie pamiętamy jak się tu znaleźliśmy… chyba żeby zapolować na tych skurwieli – odparł z wymuszonym śmiechem na końcu Matt.
– Tak. To bardzo dziwne, że nie wykryli was… – odezwał się wampir.
– Widać mamy swoje sposoby, Alucard. – powiedział wolno Matt. Dzięki analizie zdołał poznać jego imię jak i wszystkich pozostałych.
Alucard nie dał po sobie poznać pewnego zdziwienia, ale inni już tak. Sama perspektywa, że dwa, zupełnie obce wampiry mogą czytać w myślach była lekko nieprzyjemna.
Mijały kolejne nerwowe sekundy aż odezwała się Integra, przywódczyni Hellsing, która najwyraźniej poznała w Strażnikach kogoś bardzo ważnego.
– Z jakiego jesteście rodu? – zapytała.
Strażnicy byli trochę zaskoczeni tym pytaniem, ale Mark po chwili odpowiedział:
– Nie pamiętamy.
Alucard zaśmiał się głośno i przez parę chwil nie mógł złapać oddechu.
– Bardzo dobry żart. – powiedział.
– Kurwa, z czego się śmiejesz? – wypalił Mark i mimo woli zamienił swoje obie ręce w długie i zabójcze noże. Wampir błyskawicznie wyjął swoją broń i wycelował w Mark’a.
– O kurwa! – krzyknął Matt patrząc na „ręce” swojego kolegi. – Schowaj je! – syknął.
Alucard najwyraźniej postanowił nie czekać i strzelił w głowę Strażnika. Matt zamknął oczy spodziewając się, że głowa kolegi rozleci się na kawałki, ale nic takiego nie nastąpiło. Kula zatrzymała się bezpośrednio na skórze czoła Marka, która przybrała właściwości kamizelki kuloodpornej. Chwilę potem pocisk spadł na podłogę.
– Hmmm. Ciekawe – skwitował Mark chowając ostrza siłą woli.
– Już wiem – powiedział groźnym tonem Alucard. – Ród Pradawnych. Najstarszy, legendarny, prawie że mityczny. Legendy mówią, że był to pierwszy ród wampirów na Ziemi a ich historia sięga czasów antycznych. Byli Prawdziwymi Nieumarłymi ale nie takimi jak ja. Ich nawet nie można było zranić. Nie krwawili. Byli nietykalni. Ale ich historia się urwała. Wielu nie wierzyło, że ten ród naprawdę istnieje. A oto my mamy przed sobą żywy dowód na zaprzeczenie tej tezy. Tylko sprawdzimy jescze…
Wycelował Szakala w Matt i strzelił z tym samym efektem. Kula nawet nie zraniła Strażnika tylko zatrzymała się na jego skórze i upadła na podłogę.
– Czyli mamy dwóch Nietykalnych. – dokończył Alucard.
Spojrzeli po sobie.
– No, to ja takie moce to kurwa rozumiem! – prawie, że wykrzyknął Mark. Obrócił się za siebie. Seras Victoria, jak zanalizował, nadal stała w tym samym miejscu gapiąc się z niedowierzaniem na gości. Mark wydał z siebie bezwstydny gwizd podziwu i ciche „wow” na widok, jakby nie patrzeć, seksownej wampirzycy.
Matt tymczasem spojrzał na Alucarda i Integrę.
– Nie mamy wrogich zamiarów wobec was. Nawet chętnie byśmy do was dołączyli – powiedział spokojnym tonem.
– Dobrze. Sprawę omówimy w salonie na II piętrze. – powiedziała Integra. Grupa powoli ruszyła…
– A tak w ogóle to gdzie my jesteśmy bo zapomniałem? – zapytał Matt.
– Jesteście w siedzibie Royal Order of Protestant Knights. Inna nazwa to Hellsing. Jesteśmy w służbie JKM do walki z wampirami i innymi zagrożeniami czyhającymi na królową i Wielką Brytanię.
– Aha. – skwitował Mark.

GODZINĘ PÓŹNIEJ…

Cała grupa skończyła dosyć długą i barwną rozmowę na przeróżne tematy. Uwierzcie. Gadali prawie o wszystkim. O sytuacji w Angli i na świecie. O zasadach panujących w Hellsing. O tym jaką każdy
pełni rolę i kim oraz jak ważną personą jest Alucard. Co prawda, Strażnicy zdołali dzięki
‚Analizie’ już trochę się dowiedzieć o pochodzeniu i zdolnościach tego nieumarłego, ale… dokopali
się do czegoś co było zbyt przerażające. Mroziło krew w żyłach. Postanowili na razie tej krypty nie
otwierać. Natomiast, jeśli chodzi o innych, dowiedzieli się wszystkiego. Od początku do końca. I
Mark miał już nawet pewien plan, ale o tym za chwilę.
Pomieszczenie w jakim się znajdowali było dosyć przestronne i nawet ładne. Ściany zdobiły piękne,
oleiste portrety i inne pierdoły. Na środku znajdował się duży, podłużny stół z rzędami krzeseł.
Strażnicy nie zwracali uwagi na takie drobnostki. Można powiedzieć, że całkowicie zanurzyli się w
rozmowie…
Integra zaczęła.
– Hmmm. Myślę, że nie ma przeciwwskazań co do waszego dołączenia. – powiedziała oschle. Nadal, zresztą jak i wszyscy, okazywała niepewność co do tej dwójki. Strażnicy siedzieli cicho, tylko ogarniając wszystko wzrokiem. Seras, która do tej pory stała przy drzwiach niepewnie im się przyglądając, podeszła bliżej i usiadła.
~Przynajmniej jedna osoba, która nas się strasznie nie boi…~ – pomyśleli.
– Będę jeszcze musiała zgłosić waszą kandydaturę i predyspozycje Królowej, ale myślę że z tym
większego problemu nie będzie.
– kontynuowała.
Strażnicy nie odezwali się. Najwidoczniej na coś jeszcze czekali.
Integra odkaszlnęła.
– Zachowujecie się tak jakbyście na coś czekali.
– Ujmę to w ten sposób. Wiemy o Krypcie, ale czekamy kiedy dostaniemy klucz – powiedział bezbarwnym tonem Mark prawie, że bezczelnie wpatrując się w Integrę.
– A no tak…
Odparła i sięgnęła ręką do jednej z szuflad. Po chwili wyjęła małe, metalowe pudełko i złoty
kluczyk. Jedynie co mogło przerażać w wyglądzie tych rzeczy to wzory jakie na nich umieszczono.
Sceny mordów, głwałtów, masakr, rzeźni… Uosobienie wszelkiego zła. Można było się domyślić czemu Integra im o tym nie powiedziała. W każdym razie… nie od razu. Jedna ilustracja przedstawiała Pana Ciemności a druga, Władcy Smoków. Obaj mieli być wampirami.

‚Początki’
Cisza jaka zaległa w pokoju na II piętrze agencji Hellsing zdawała się trwać prawie w nieskończoność… Wzory na małym pudełku skupiły uwagę wszystkich. Wszystkich poza Strażnikami, którzy z jakieś przyczyny, nieznanego dla nich powodu wiedzieli co tam znajdą… i że jest im to potrzebne. Coś na kształt prezentu od Wielkiego Szefa. I absolutnie nikt – oprócz nich – nie miał prawa do posiadania tej… mocy.
Impas ciszy przełamał Matt. Chciał jak najszybciej to załatwić.
– A więc. Prosimy o przekazanie nam ‚Puszki’ i klucza. – powiedział spokojnym tonem. Ważył swoje słowa. Chciał to załatwić pokojowo…
– ‚Puszki’? A nie nazwałeś tego wcześniej Kryptą? – odparła z drwiną Integra. Przebijało się jednak jeszcze zdenerwowanie w jej głosie.
– Owszem – na twarzy Matt’a pojawił się uśmieszek. – Puszka jest tylko kolejnym kluczem. Prawdziwa zawartość znajduje się gdzieś na świecie… i my ją znajdziemy. Po prostu, jest nam ona przeznaczona. Mamy zadanie do spełnienia.
Cisza.
Strażnicy również siedzieli cicho. Wiedzieli, że nie ważne jak sytuacja się rozwinie oni MUSZĄ zdobyć Puszkę i znaleźć się w Krypcie tak szybko jak się da. Jednak sądzili, że ich obawy są bezpodstawne – ktokolwiek przyniósł im Puszkę musiał dać też instrukcje co zrobić kiedy pojawią się ci którzy będą o niej wiedzieli i jej zażądają. Chociaż… ludzka głupota nigdy nie zna granic…
Integra odezwała się. Widać było, że ta decyzja ciężko przechodzi jej przez gardło.
– Dobrze. Bierzcie to co wasze i uciekajcie. – powiedziała szybko.
Na słowo ucieczka Strażnicy wstali i rozejrzeli się dookoła. Ich zmysły się wyostrzyły. Coś nie grało. Czemu mieliby uciekać? Pułapka? A może… nie. Integra jest zdenerwowana ponieważ coś ją dręczy… wyrzuty sumienia? Nie mogą teraz marnować czasu na takie bzdury. Są w końcu wampirami… ale czy ktoś wcześniej wiedziałby o ich przybyciu? Niemożliwe.
Nie potrzebowali słów, żeby się porozumieć.
Matt błyskawicznie skoczył po Puszkę, ruchem ręki zabrał ją od Integry a sekundę potem zanim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć lub nawet strzelić… zniknął. Wyparował. Teleportował się w zupełnie inne miejsce. Miejsce, które gdzieś tkwiło w jego pamięci zanim tu trafił.
Mark również nie próżnował. Nie odkrył w sobie mocy do teleportacji ale tylko szybkim skokiem znalazł się przy drzwiach…
– Jeszcze się spotkamy – powiedział…
… i ruszył sprintem przez korytarze na dach. Gdzieś przebłysły mu sygnały policji i jakiś innych rzeczy więc pomyślał, że udanie się na drogę będzie średnio udanym pomysłem. Czyżby właśnie o policji mówiła Integra? Bała się o ich los…? Przecież oni spokojnie wycięli by każdego kto stanął by im na drodze… nie… to musiał być ktoś inny.
Skończył swoje przemyślenia gdyż właśnie wpadł na dach i rozpoczął długi marsz do miejsca które Matt przesłał jakby mu myślami… telepatia… albo coś w tym rodzaju. W każdym razie… droga taka nudna nie będzie jak to z początku sobie wyobrażał. Ledwie wykonał swój pierwszy skok… a za nim pojawiły się dwa czarne helikoptery… BlackHawki z żołnierzami na pokładzie…
– Robi się interesująco. – powiedział Mark z uśmieszkiem i ruszył po dachach przed siebie.
Zrobi mały rozpierdol a potem uda się tam gdzie miał…

‚Pojedynek (I)’

Londyn, Centrum Handlowe
Godzina 0:45, świat Hellsing

W zamglonym, zazwyczaj cichym Londynie słabo oświetlanym przez blask Księżyca rozegrał się pojedynek… Strażnik Mark biegł i skakał po dachach kierując się na północ. Najpierw miał zamiar pozbyć się ogona a potem uciec do małej miejscowości King’s Lynn która znajdowała się gdzieś niedaleko wybrzeża ale o tym pomyśli później. Teraz ciekał go pojedynek i miał zamiar zrobić największy rozpierdol na jaki go stać. Co rusz od przybycia odkrywał nowe moce więc tym razem również miał nadzieję na jakąś miłą niespodziankę…
Zaczęli strzelać. Właściwie to wypluwali w jego stronę setki pocisków na sekundę z karabinów G36 albo P90, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że kule przecinają powietrze obok niego. Nawet jeśli go trafili, a parę razy się tak zdarzyło, nie odczuwał żadnego bólu. Biegł przed siebie, od czasu do czasu skacząc na parę metrów na następny budynek aż wpadł na pewien plan… zdawał już sobie sprawę, że na pokładzie BlackHawka poza zwykłymi śmiertelnymi żołnierzami z którymi poradzi sobie w parę sekund jest tam osoba o bardzo potężnej sile… W swojej głowie usłyszał nawet głos, może Matt’a, a może kogoś innego.
Paladyni…
Upadli Paladyni…
To właściwie powinno bardziej pasować. Nie wiedział dlaczego, ale sądził, że osoba z którą stoczy pojedynek właśnie będzie Rycerzem Śmierci, bo tak inaczej nazywano upadłych paladynów. Jednakże był strasznie tym faktem zdziwiony. Znajdował się w tym świecie zaledwie od kilku godzin i nie sądził, że będzie zmuszony walczyć na taką skalę i to bez żadnego przygotowania. Cóż, pomyślał, będzie musiał improwizować a właśnie do łba strzelił mu kolejny pomysł… Skoczył na dach Ealing Broadway Centre, jednego z większych centrów handlowych w Londynie. BlackHawki ciągle podążały za nim a pociski latały dookoła. Nie trzeba chyba wspominać, że kanonada trwająca od dobrych paru minut zciągneła uwagę ludzi chodzących tam na dole nie mówią już o policji albo specjalnych jednostkach antyterrorystycznych. Rozgrzewka z SAS zapewne dała by mu okazję do przygotowania się na dalszy ciąg….
Znalazł się na parkingu na najwyższym poziomie centrum. Nie było jeszcze zamknięte, ale większość klientów dawno odjechała. Pozostali powoli zamierzali opuścić sklep. Kiedy tylko usłyszeli odgłosy strzelaniny na górze ta potrzeba wzmogła się jeszcze bardziej… Strażnik wbiegł między pozostałe samochody. Zamierzał teraz załatwić obie maszyny. Z ich załogą o ile ktoś przeżyje miał zamiar się rozprawić w centrum albo jak zajdzie potrzeba na suchym gruncie. Nie miał pojęcia czemu tak bardzo pragnie zabijać. Głód krwi, co dopiero teraz przyszło mu do głowy, wzbierał w nim jak fala tsunami po uderzeniu meteorytu… Jednakże nie zaprzątał sobie tym głowy, czym prędzej korzystając z wampirzej siły wziął niebieskiego van’a i cisnął z całej siły w nadlatujący helikopter. Pilot w ostatniej chwili uniknął czołowego zderzenia, ale pojazd zdołał zahaczyć o wirnik. Tego co nastąpiło potem łatwo można było się spodziewać.
BlackHawk wpadł w niekontrolowany ‚wir’ albo ‚korkociąg’ – szczerze, Mark nie miał pojęcia jak się to nazywa. Dla niego ważny był efekt, powalający wizualnie. Śmigłowiec zarył o dach centrum co wykorzystało dwóch komandosów a sam wraz z resztą załogi spadł z głośnym hukiem na ziemię. Ubrani na czarno żołnierze natychmiast otworzyli ogień do Strażnika z szybkostrzelnych P90 jednakże nie mieli najmniejszych szans z wampirem. Błyskawicznie znalazł się przy pierwszym z nich i mocno popchnął go do tyłu. Pomijając fakt, że uderzenie połamało mu żebra to wyleciał przez barierkę i z głuchym trzaskiem spadł na dół. Drugiego przeciwnika załatwił serią z przejętego P90. Skoro jeden oddział miał z głowy czas zająć się drugim, ale w zupełnie innym stylu niż poprzednio. W nadlatującego drugiego BlackHawka puścił krótką serię zabijając snajpera, który właśnie się do niego przymierzał i wbiegł do środka centrum. Budynek składał się z trzech pięter i parteru. Na każdym z nim były liczne sklepy, kawiarnie, restauracje, słowem to co znajduje się w takich miejscach jak to. Co zdziwiło Marka to to, że nadal w środku znajdowali się ludzie – oczywiście patrzyli się na niego oczyma jakby zaraz miały wypaść z orbit, ale stali jak wryci w miejscu.
– CO WAS TAK KURWA ZAMUROWAŁO?! WYPIERDALAĆ! – ryknął i demonstracyjnie puścił długą serię w witrynę sklepu z odzieżą. Efekt był natychmiastowy – reszta cywili ruszyła się z miejsc zapieprzając ile sił w nogach do wyjść. Zobaczył też jak w jego stronę biegnie paru ochroniarzy. Nie zdołali nawet wyciągnąć broni…
– Ja pierdole. P90 to piękna rzecz. – powiedział sam do siebie i zebrał pistolety oraz amunicję od ochroniarzy.
Trzydzieści minut później na zewnątrz powoli zbierał się tłum gapiów. Okolica została otoczona przez policję. Wezwano też oddział SAS do eliminacji jak im się wydawało zagrożenia terrorystycznego. Reporterzy CNN jak i BBC dojechali na miejsce i szykowali się do relacji na żywo. Parę innych stacji również było na miejscu. Z urywanych i chaotycznych informacji wynikało, że napastnikiem jest jeden człowiek uzbrojony być może w P90 albo inną broń maszynową. Ciągle nie wiadomo było co stało się z załogą jednego z BlackHawków, który wylądował na dachu centrum. Przez kilka minut słychać było odgłosy strzelaniny i krzyków, ale potem wszystko ucichło…
– Dla stacji CNN mówi Tom Dukes. Od kilkunastu minut na miejscu trwa akcja policji. Sprawca, najprawdopodobniej sam zaszył się na jednym z pięter centrum. Obecnie, wszyscy z napięciem czekają na wkroczenie do akcji oddziałów SAS. Będziemy relacjonować na bieżąco.
– A więc jednak mnie nie zawiedli – powiedział cicho Mark.
Tak jak podejrzewał Paladyn będzie w jednym z oddziałów SAS. Kiedy wkroczyli do akcji, wbiegając przez główne wejście na parterze wyczuł bardzo potężne skupisko energii. Prawie, że był w stanie je zobaczyć. Dowódca… to będzie on. Najpierw jednak załatwi resztę. Szybko, brutalnie i bez litości. Wyczekał odpowiedni moment. Kiedy tylko się rozdzielili wykorzystał swoją moc… wcześniej jakby to powiedzieć, powielił się do sztuk czterech a potem – przy okazji zdając sobie sprawę, że ogranicza go tylko własna pomysłowość – stworzył z niczego dodatkowe karabiny maszynowe wraz z amunicją.
Jak na komendę wszystkie lufy zaczęły pluć ogniem.
Nigdy wcześniej ani potem SAS nie dostał tak zniszczony jak podczas tej akcji. Mimo swojego uzbrojenia, taktyki i od lat ćwiczonych zachowań podczas różnych sytuacji, nawet jak dostanie się pod krzyżowy ogień to dostali jak śmiał się Mark koncertowy wpierdol. W niecałe trzydzieści sekund wszyscy komandosi upadli martwi na ziemię podziurawieni bardziej niż sito. Jucha zabryzgała wszystko wokół… Mark wiedział jednak, że to nie koniec. To jak i ile wiele innych rzeczy, które atakowały jego głowę strumieniem informacji i dopiero kiedy je uporządkował miał z nich jakiś pożytek. Jednakże teraz skupił się na czymś zupełnie innym.
~To on~ pomyślał.
Wokół ciała jednego z dowódców nagle pojawiła się żółta aura, może pyłek, cholera wie. Sekundę potem ciało znikło a Mark zauważył, że za jednym z jego klonów pojawił się Paladyn – jednakże wyglądał zupełnie inaczej niż poprzednio. Teraz widział wielkiego byka na dwa metry wzrostu i minimum 150kg żywej wagi. Zamiast stroju gościa z SAS miał na sobie pancerz, może zbroją płytową, żywcem wyjętą z czasów średniowiecza a w łapie trzymał wielki topór. Chwilę potem jego klon uderzył z całej siły w przeciwległą ścianę obryzgując krwią wszystko wokół.
Matt wiedział, że to on. Wiedział też, ze wygra. Los był po jego stronie.
Jednakże będzie zdecydowanie lepiej jeśli przeniosą się w inne miejsce…
~Hmm, chyba niedaleko jest park… Przelecimy się~ pomyślał Mark. Humor miał znakomity.

„PRELUDE TO ARMAGEDDON”

Kosmos, satelita zwiadowczy XRAY-23
Dane przesłane do centrum NASA…
Przedział czasowy: 16 maja, godzina 10:00-18:00
ŚCIŚLE TAJNE…

– Sir, satelita XRAY-23 skończył przesyłanie danych – powiedział pracownik NASA do swojego szefa.
– Dobrze. Natychmiast przesłać do prezydenta wszelkimi możliwymi sposobami… musi wiedzieć o skali zniszczeń… – odparł dyrektor NASA.
– Tak jest. Już się robi – odpowiedział pracownik i wyszedł z głównego pokoju kierując się do serwerowni.
Dyrektor wziął kubek z kawą i usiadł na krześle wlepiając wzrok w podłogę. Był przerażony i zmęczony. Pogrążał się w smutku i rozpaczy kiedy myślał o tym co wydarzyło się w przeciągu tych siedmiu godzin. Nie miał pojęcia co robić ani… dlaczego tak się stało. Mike Johnson już przejrzał cały raport i szybko kalkulując obliczył, że ponad 90% populacji zostało zniszczone. Niewielkie sygnały życia dochodziły jeszcze z wysp Oceanii, Wschodniego Wybrzeża w USA i północnej Europy. Przeżyło do tej pory najwyżej kilka tysięcy…
Dyrektor Mike ponownie wziął w ręce raport i zaczął czytać. Nie miał już nic innego do roboty. Atmosfera go dobijała… i wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko nastąpiło. Nachylił się nad dokumentem i zaczął powoli czytać…

Cytat:
* 10:02 – zanotowano kolejne 112 eksplozji nuklearnych o średniej i dużej mocy na całym świecie, w 100% celami były stolice.
* 10:05 – ogromny wybuch energii w Czarnobylu, nieznane źródło
* 10:10 – zanikają oznaki życia w Rosji… możliwa przyczyna: epidemia śmiertelnego wirusa
* 10:34 – prawdopodobnie śmierć całej ludności Rosji, rozprzestrzenianie się powolne wirusa na dalsze tereny
* 11:00 – źródło energii w Morzu Indyjskim, możliwe budzenie się kaldery
* 11:15 – identyczne źródło energii w Parku Yellowstone
* 11:56 – wykrycie małej wielkości meteoru, uderzenie w Atlantyk za 20 minut
* 12:15 – ogromny wybuch energii na Morzu Indyjskim, wybuch kaldery, ogień i dym widoczne z kosmosu
* 12:16 – uderzenie meteoru, fala tsunami wywołana
* 12:18 – fala dociera do zach. wybrzeży Afryki
* 12:19 – fala dociera do Ameryki Południowej
* 13:00 – z nieba spadają ostatnie samoloty, brak kontaktów powietrznych
* 14:55 – brak oznak życia w Europie poza częścią Północną
* 15:07 – wybuch epidemii w Afryce
* 17:00 – zanika życie w Afryce
* 17:08 – brak oznak życia w całej Azji, wirus zabija miliony
* 17:10 – wybuchy energii na całym świecie, erupcje wulkanów
* 17:50 – wybuch kaldery w Parku Yellowstone’a, zanika życie w centralnych i wschodnich stanach
* 17:58 – wykrycie kolejnych obiektów w kosmosie lecących w kierunku Ziemi

To był cały raport sporządzony przez pracowników NASA z danych satelity. Mike zakrył swoją twarz dłońmi i ciężko westchnął. Co ma robić człowiek w obliczu końca świata? Nie miał pojęcia. I tak według niego za parędziesiąt minut będzie martwy z jednej prostej przyczyny – jest duża szansa, że w Ziemię lecą kolejne, większe meteoryty…
– Pewnie i tak nas zostało mało na Ziemi… – powiedział sam do siebie.
Mijały kolejne minuty a w pokoju nadal był tylko on i ta cisza. Cisza przed ostateczną burzą.
* * * * * * * *

– Już wszyscy?
– Nie. Zostało jeszcze dwóch.
– Gdzie?
– Rosja i Polska.
– Już niedługo. Prawda i Przeznaczenie zostanie objawione.
– A wasza ciekawość zostaje zaspokojona – powiedział głos jakby do grupy zgromadzonej gdzieś blisko niego… Tak, muszą poczekać. Jeszcze tych dwóch.
[/quote]

„VIRUS”

Rosja, wschodnia część gór Ural
16 maja, godzina 18:19
Oznaki życia: zerowe…

Dorwali wszystkich…
Dorwali wszystkich…
Zostałem tylko ja…
Powtarzał sobie w myślach 35 letni Vladimir Nowozny jadąc GAZ-3937 typu „Vodnik”, którego udało mu się ukraść z bazy wojskowej na Uralu podczas jednego z największych ataków zarażonych. Grzał ile się dało… prosto, przed siebie jeżeli droga nie była zniszczona albo zagrodzona przez wraki pojazdów. Uciekał tak, za bardzo nie myśląc gdzie od ponad dwóch godzin. Miał cholerne szczęście. W jego gaziku znajdowało się kilka kanistrów z benzyną, które spokojnie zapewnią sprawność pojazdu jeszcze przez parę godzin a poza tym jakiś patrol GRU pakował tam swoją broń… miał kilka kałachów, dużo amunicji i kilka granatów. Niezły sprzęt aby w pojedynkę obronić się przed chmarą zombie/zarażonych… Właściwie Vladi, jak mówiła do niego jego żona, nie miał pojęcia jak ich nazwać. Unikał ich jak tylko się dało. Znajdował się w opancerzonym gaziku z napędem na cztery koła, ale zawsze spotkanie z nimi przyprawiało go o dreszcz.
Teraz kiedy zbliżała się noc to poczucie z każdą minutą stawało się silniejsze. Vlad na chwilę zwolnił, poszukał włącznika światła i zapalił nim reflektory w jego pojeździe. Jechał dalej i dalej, nie wiedząc nawet gdzie. Nie miał map ani GPS’u. Starał się trzymać głównych dróg, ale wiedział, że tym sposobem trafi na jakieś miasto a tam łatwo wpaść w pułapkę i być jako obiad dla zarażonych. Vlad wiedział jedynie, że znajduje się po zachodniej stronie Uralu, jakieś kilkaset kilometrów od Moskwy. Czuł strach, ale też znudzenie nieustanną ucieczką…
Przez ostatnie pół godziny nie widział ani jednego zarażonego. Nie starał się myśleć dlaczego, ani robić sobie nadziei, że poszli dalej z Rosji na inne państwa. O nie… oni czekali na niego. Chowali się, wyczekiwali momentu nieuwagi aby wbić swoje zęby w jego szyję. Oczywiście, wiedział że część z nich ruszyła dalej na łowy. Wiedział, bo jeszcze całkiem niedawno działało radio i słyszał mrożące w krew żyłach relacje jak zarażeni przebijają się przez wojskowe barykady masakrując oddziały wojska. Vlad wiedział też, że nie powstrzymały ich te eksplozje nuklearne, które w pył zamieniły ponad 100 stolic na całym świecie…
Godzinę temu przestała nadawać ostatnia stacja radiowa w Azji a trzy minuty po tym zamilkła stacja w USA. Podejrzewał, że pewnie w obawie o własne życie spieprzali do jakiegoś schronu. Ostatnie relacje mówiły jeszcze o żywych ludziach w Australii , ale nie mógł wyłapać ich audycji. Pewnie, nie nadawali. Wszystko to… te katastrofy, ogrom zniszczeń, fala śmierci… stało się tak nagle, że Vladimir ciągle nie mógł w to do końca uwierzyć. Jako, że nie miał innej rozrywki poza prowadzeniem , spróbował sięgnąć myślą wstecz do 15 maja o godzinie 15:15.
Wtedy to rosyjska agencja prasowa podała o potężnej eksplozji nuklearnej na centralnych terenach Stanów Zjednoczonych. Przez cały dzień dochodziły do Rosji wiadomości o skali zniszczeń, liczbie zabitych która oscylowała w milionach oraz najwyższym stanie gotowości armii USA. Do 16 maja, do godziny 10:00 nie działo się nic poza tym. Vlad znajdował się wtedy po wschodniej części Uralu. Był kierowcą TIR-a przewożącego zaopatrzenie do wsi, kiedy…
Podali nieoficjalną wiadomość o wybuchu jakieś epidemii we wschodniej części Syberii, blisko kopalni uranu. Kreml na razie nie komentował tego zdarzenia, ale dwie minuty potem nie istniał. O 10:02 zaczęło się istne piekło na ziemi. Każde państwo straciło swoją stolicę, straciło zdolności obrony, administracji i skutecznego zarządzania. Praktycznie, już wtedy byli skazani na łaskę lub niełaskę. Potem przyszła wiadomość o ogromnym wybuchu w Czarnobylu. Jednocześnie, została potwierdzona przez wiele źródeł informacja o zarazie… Vlad po prostu zawrócił swój transport z powrotem w góry mając nadzieję, że go ta epidemia nie dorwie. Niestety, ta zaraza rozprzestrzeniała się w zabójczym tempie. O 10:27 trafił do bazy wojskowej GRU jako jeden z nielicznych ocalałych ze wschodniego regionu. Vladimir jednakże dowiedział się, że dla wirusa żadna przeszkoda geograficzna nie jest do przebycia…
– Co robimy? – usłyszał rozmowę dwóch oficerów GRU.
– Nie mam pojęcia.– odparł drugi.
– A żeby chuj trafił to zarazę… mamy katastrofę…
– Na domiar złego… właściwie… nikt nie jest w stanie nad tym zapanować…
– Ehh… – ciężko westchnął pierwszy. – Wygląda na to, że ta zaraza już przeszła Ural i szaleje po zachodniej stronie… Właśnie otrzymałem meldunki radiowe, że zarażeni atakują wszędzie. Padły już bazy VDV, straciliśmy wsparcie powietrzne… jedynie z dwóch baz GRU uratowali się… konwoje do nas jadą. Będą za trzy minuty.
Vladimir stał przerażony myślą o końcu świata. Był przestraszony tym bardziej, że wiedział iż śmierć dopadnie wkrótce także jego i to będzie jedna z najgorszych rzeczy. Czym prędzej zaczął rozglądać się za jakimś środkiem transportu i znalazł tego gazika. Gorzej, że nie mógł na razie się do niego dobrać. Był pilnowany przez żołnierzy GRU.
Jak się okazało, konwoje wiozły bardzo niemiłą niespodziankę dla załogi bazy. Kierowcy dowieźli żołnierzy, którzy byli już zarażeni i wchodzili w ostatnią fazę. Totalny brak kontroli i wykształcenie prymitywnego instynktu zabijania. Nie były to powolne żywe trupy znane z filmów Georg’a A. Romeo. Poruszali się tak sprawnie jak ludzie. W kilka sekund wycięli w pień zewnętrzną obronę bazy i zaczęli atakować główną bramę. Wszyscy zarażeni zostali zabici, ale już po ich śladach zdołały wyśledzić bazę następne hordy krwiożerczych ludzi.
Obrona bazy czyli żołnierze i oficerowie liczyli około 250 osób. Natomiast, liczbę zarażonych można było określić na 8-9 tysięcy. Pod ich naporem brama nie wytrzymała długo. Kiedy pierwsze zombie wpadły do środka rozpoczęła się rzeź i przegrana walka o przetrwanie ludzi przez jakieś 15 minut. Żołnierze na dole wpadli w panikę. Zaczęli uciekać w popłochu przewracając swoich kolegów, wpadając pod ich ogień… ucieczka bezbronnych ofiar przed krwiożerczymi bestiami. Tak to wyglądało.
Na szczęście dla Vlad’a zarażeni najpierw postanowili zająć się żołnierzami strzelającymi do nich z murów, dachów i wyższych pięter budynków, tam gdzie trudniej było ich dorwać. Najpierw zabrali się za wieżyczki strażnicze, które padły po kilku sekundach. Potem zaczęli rzeź innych… Vlad w ciągu tego czasu zdołał włamać się do gazika, odpalić go, władować jeszcze kilka kanistrów z benzyną i trochę amunicji. Odczekał kilka minut i ruszył. Jego plan był prosty. Wykorzystać siłę przebicia gazika i zmasakrować trochę zombie.
Udało się. Chociaż ocalały miał pewne problemy z dostrzeżeniem drogi przez kawałki ciał i krew zarażonych ostatecznie wydostał się z tego kotła i uszedł atakowi zombie. Po drodze minął drugi konwój, a przynajmniej jego resztki. Wojskowi kiedy zobaczyli zarażonych czym prędzej chcieli zawrócić ale w ogólnym chaosie zawracania z pułapki wydostały się tylko dwa samochody, jak widział Vlad, to były chyba gaziki. Szybko stracił z nimi kontakt… jechali inną drogą…
I tak znalazł się tutaj. Na pustkowiu. Wszędzie było widać oznaki działalności zarazy. Opustoszałe budynki, ciemne i ponure lasy, porzucone albo zniszczone pojazdy… nawet wdział kilka wraków samolotów. Wirus, oprócz zarażonych, miał inne sposoby pokazania swojej obecności. Co rusz, Vladimir widział rosnące dziwne rośliny, zielska na poboczu. Mnóstwo tego było w lasach i na polanach. Istna zaraza.
Jechał i jechał nie natrafiając na żadne ślady cywilizacji. Kierował się głównie na słabo zaludnioną północ kraju aż w końcu zatrzymał się przy znaku. Dojechał do Megry, małej wsi portowej z jeszcze mniejszym zaludnieniem.

Rosja, Megra
16 maja, godzina 20:00
Oznaki życia: zerowe…

Gazik powoli zatrzymał się na drugim końcu wsi. Światła zgasły. W pojeździe siedział samotny Vladimir. Jego mózg powoli zaczął przestawać normalnie funkcjonować. Przeżywał załamanie nerwowe… siedział tak bez słowa ani jednego ruchu przez dwadzieścia minut. Potem spojrzał się w lusterko i zamarł. Przypomniał sobie, że ma ten dziwny wzór na swoim ciele, a teraz przeniósł się też na jego twarz. Vlad pogładził ręką po niej. Nic. Idealnie wkomponowana w skórę. W całym tym zamieszaniu Vladimir zapomniał, że to dziadostwo pojawiło się na jego skórze jakieś dwa tygodnie temu… Teraz siedział w gaziku. Siedział i myślał co zrobić.
Odpowiedź przyszła dosyć szybko do niego. Wysiadł z pojazdu, rozprostował nogi, zaciągnął się ostatni raz powietrzem i rozłożył resztę kanistrów wokół gazika. Zamierzam odejść z tego świata z hukiem. Na zarażonych nie musiał długo czekać. Najpierw na horyzoncie ujrzał pojedyncze sylwetki biegnące w morderczym szale w jego stronę. Po paru minutach horyzont był już czarny od hord zarażonych. Vlad postrzelał trochę do zombie ściągając ich na ziemię w krwi a potem zamknął się w swoim pojeździe.
Otoczony przez zarażonych, odpiął jeden granat i oczekiwał na koniec.
Eksplozja była niesamowita. Rozświetliła niebo w promieniu paru kilometrów. Huk był niewyobrażalny. Vlad, który udał się do krainy wiecznych łowów, ale ostatnia myśl jaka mu przebiegła to…
– Dowalmy tym skurwysynom…
I dowalił. Zabrał ze sobą parę setek żywych trupów.
* * * * * * * *
– Czy to już?
– Jeszcze nie. Został ostatni.
– Cierpliwości.

„ARMAGEDDON”

Polska, północna część
Jastarnia, plaża, wybrzeże…
16 maja godzina 19:23
Oznaki życia: zerowe…
Ostatni Naznaczony.

Powoli wyszedł z zaciemnionego lasku przy wybrzeżu na plażę skąpaną w ostatnich promieniach Słońca. Widok jaki mu się ukazał nie zadziwił go. Od paru godzin był światkiem spektaklu zniszczenia, śmierci i zagłady. Wszystko wyglądało by pięknie gdyby nie to, że to działo się naprawdę a nie w jakimś pierdolonym teatrze lub kinie. Za nim słychać było chrzęst ognia palącego las, widać było też słupy dymu i ognia unoszącemu się z terenów, które kiedyś zwały się miastami lub nawet wsiami. Przed nim ukazał się krajobraz wraków statków i samolotów leniwie unoszących się na powierzchni wody, powoli tonących w czarną otchłań. Co prawda Bałtyk głęboko nie był, ale… to tylko nic nie znaczący szczegół.
Zrobił kilkanaście kolejnych kroków zbliżając się do tafli morze chcąc ostatni raz się z nim pożegnać. Jak pamiętał, od ponad 11 lat tutaj przyjeżdżał wraz z rodziną. On, Marek (ang. Mark) teraz znajdował się całkowicie sam na tej opuszczonej plaży. Jego rodzina zginęła w wybuchu jądrowym w Warszawie, a cała cywilizacja i tak poszła się jebać… więc, w sumie, czemu miałby myśleć że pożyje jeszcze dłużej? Przygotowywał się na koniec. I szczerze… miał nadzieję, że jak już przyjdzie stanie się to szybko i bez bólu.
Usiadł z ciężkim westchnięciem na piasku nasączonym od krwi zabitych. Marka wyraźnie to nie zniechęciło. Jemu już było wszystko jedno gdzie leży, siedzi, śpi… gdziekolwiek się obejrzał zastawał śmierć a on ma tylko 19 lat… Cud, że nie zwariował.
– Przyznam sobie medal… – syknął cicho.
Siedział tak minutami zastanawiając się jak jest w Niebie, chociaż sądził że raczej trafi do Piekła. Katolikiem w końcu takim wierzącym nie był.
O 19:45, jak spoglądał na zegarek, spojrzał na niebo. Ujrzał kilkanaście płonących obiektów, które jak sądził podążają w kierunku Ziemi aby zakończyć rozpoczęte dzieło i raz na zawsze zmazać ludzką cywilizację ze świadomości kosmosu. Gdzieś po jego lewej stronie załączyła się piosenka, którą dobrze znał. Gustował w heavy metalu i dark rocku a Tool był obok Metalliki jednym z jego ulubionych zespołów… Przez głośniki poleciała znana piosenka… Marek nie miał pojęcia czy pasuje do sytuacji, ale… ma to gdzieś. Jeszcze parę minut i będzie po wszystkim.

Eye on the TV
’cause tragedy thrills me
Whatever flavor
It happens to be

Like:
„Killed by the husband”
„Drowned by the ocean”
„Shot by his own son”
„She used the poison in his tea
[and / he] kissed [him / her] goodbye”
That’s my kind of story
It’s no fun til someone dies

Don’t look me at like
I am a monster
Frown out your one face
But with the other
Stare like a junkie
Into the TV
Stare like a zombie
While the mother, holds her child
Watches him die
Hands to the sky cryin,
„Why, oh why?”

Cause I need to watch things die
From a distance
Vicariously, I
Live while the whole world dies
You all need it too – don’t lie.

Why can’t we just admit it?
Why can’t we just admit it?
We won’t give pause until the blood is flowin’
Neither the brave nor bold
Will write us the story so
We won’t give pause until the blood is flowin’

I need to watch things die
From a good safe distance
Vicariously, I
Live while the whole world dies
You all feel the same so
Why can’t we just admit it?

Blood like rain fallin’ down
[Drown on grave and ground / ?? ]

Part vampire
Part warrior
Carnivore and voyeur
Stare at the
[transmittal / transmitter]
Sing to the death rattle

La, la, la, la, la, la, la-lie (x4)

Credulous at best
Your desire to believe in
Angels in the hearts of men.
But pull your head on out
[Your head please / ??] and give a listen
Shouldn’t have to say it all again

The universe is hostile
So impersonal
Devour to survive
So it is, so it’s always been …

We all feed on tragedy
It’s like blood to a vampire

Vicariously, I
Live while the whole world dies
Much better you than I.

Kiedy wybiły ostatnie słowa piosenki cała chmara meteorytów weszła w atmosferę Ziemi rozświetlając zachmurzone niebo. Spadały wszędzie powodując niesamowite eksplozje i fale uderzeniowe. Marek widział niczym w zwolnionym tempie jak jeden z ‚kosmicznych obiektów’ z niesamowitą szybkością wbija się w morze na linii horyzontu. W parę milisekund fala uderzeniowa dotarła do brzegu a chwilę potem sięgające dwóch kilometrów wysokości tsunami… pierwsze i ostatnie w tym rejonie. A Marek… znalazł się w innym świecie, ale wszelkie jego przypuszczenia okazały się błędne…

„CLOVERFIELD ORGINS – DEAD END”

USA, obiekt badawczy ‚Cobra’
Sektor Bravo2 – Kwatery strażników
16 maja, godzina 9:45
Oznaki życia: zanikają…

Jack resztkami sił odczołgał się od bezwładnego cielska podziurawionego od jego karabinu, które przed paroma minutami próbowało go rozerwać. Był ranny, zmęczony i pozbawiony wszelkiej nadziei. A w zasięgu wzroku widział zbawienie, cel do którego mieli dojść ale teraz nie miał zwyczajnie siły. Godzinę temu wszystko wydawało się iść po ich myśli… aczkolwiek nie było pięknie…
Kiedy weszli do kwater – tak jak mówił naukowiec – ukazał im się krajobraz po masakrze. Widać było, że strażnicy nie dali się wziąć przez zaskoczenie i tanio skóry nie sprzedali. Co oczywiście nie uratowało im życia przed tymi stworami. Co rusz na podłodze leżały podziurawione lub rozszarpane ciała. Wszędzie leżało od groma łusek z pocisków… ostatecznie komandosi znaleźli jedno ciało tego stwora… w zbliżeniu był jeszcze paskudniejszy.
Stwór na którego natrafili w żadnym razie nie mógł wydawać tego charakterystycznego dźwięku. Ten tutaj miał humanoidalne kształty łącznie z „nogami”, torsem ale zamiast rąk miał coś na kształt dwóch podłużnych noży, które z łatwością mogły pociąć metal. Natomiast jego głowa przypominała po części rekina i tak jak on miał dwa szeregi ostrych jak brzytwa zębów. Komandosi jeszcze raz przyjrzeli się rozszarpanym strażnikom.
– Tak… to ten skurwiel ich załatwił – powiedział Jordan.
– Mhm. – przytaknął Jack.
Powoli, z karabinami przystawionymi do oczu, poruszali się korytarzami w poszukiwaniu windy do awaryjnego centrum zasilania. Mijali kolejne kwatery nie zaglądając do środka… ta ponura i ciężka atmosfera powoli dawała o sobie znać. Żadnych śladów życia… porozrywane ciała… potwory… komandosi trzymali nerwy na wodzy aby nie zwariować. Mijały kolejne minuty a ich celu nie było widać. Skręcili w kolejny korytarz, który według tablic był ostatni i miał „ślepy zaułek”, ale co było ważniejsze dla komandosów, na jego końcu była winda.
Wykonali parę kroków do przodu.
Usłyszeli chrobotanie metalu… tak głośne i wyraźne jak nigdy…
Zdały się dochodzić z każdej możliwej strony…
– O kurwa… o kurwa… O KURWA! BIEGIEM! – ryknął Jack.
Przebiegli kilkanaście metrów zanim za nimi wyskoczyły drzwi z zawiasów a z nich wyłonił się potwór przed którym spieprzali tyle czasu. Gdy tylko Jack go ujrzał zrozumiał czemu słyszeli to chrobotanie… stwór mający jakiś bliżej nieokreślony kształt poruszał się na czterech chropowatych odnóżach zakończonych ostrzami. Jego gęba otworzyła się ukazując szeregi zębów pragnących rozerwać komandosów i wydała z siebie ryk. Ryk wzywający inne stwory na żer. Przyszła pora obiadu.
– RUN! RUN run run! RUN! – wrzeszczał Jack.
Kiedy znowu skręcili korytarz rozwidlił się na kolejny hol na którego centrum umiejscowiona była winda. Na ich nieszczęście platforma znajdowała się na innym poziomie. Zdołali ją wezwać, ale do czasu przybycia zostało parę minut…
– Będzie za pięć minut!– powiedział Jordan.
– Będziemy martwi za dwie! – ryknął Jack.
– W takim razie… – zaczął Jordan i odbezpieczył granat zaczepny ze swojej kamizelki – Tanio skóry nie sprzedam.
– Ja też. – powiedział Jack.
Słysząc coraz bliżej nadchodzące monstra Jordan odbezpieczył granat, odczekał kolejne dwie sekundy i rzucił w kierunku nadchodzących bestii.
– ŻRYJ TO SKURWYSYNU! – ryknął Jordan a chwilę potem granat eksplodował.
Sądząc po ryku stwora zaliczał już powolny zgon. Niestety dla komandosów, nadchodziły pozostałe… Jordan i Jack razem odbezpieczyli swoje granaty i rzucili w kierunku korytarza. Znowu wyczuli moment. Załatwili kilka nadbiegających stworzeń. Chwilę przerwy wykorzystali do rozstawienia się na pozycjach i sprawdzeniu stanu amunicji.
– Mam 5 magazynków do karabinu, 4 do pistoletu i 2 granaty… – powiedział Jack.
– 4 magazynki do karabinu, 2 do pistoletu i jeden granat… – odparł Jordan.
Do ich pomieszczenia przedarły się kolejne dwa potwory… komandosi otworzyli do nich zmasowany ogień… wyładowali cały magazynek aby te dziadostwa padły.
– Giń, giń, giń, giń kurwa! – wrzeszczał Jordan.
Mijały kolejne minuty, ale na razie nic ich nie atakowało. Natomiast odezwał się Venom.
– Komandosi odbiór. Jaka sytuacja?
– Nie ciekawa! – wrzasnął do radia Jack. – Jesteśmy atakowani przez jakieś stwory. Przydałaby nam się pomoc!
– Wytrzymajcie. Oddział wsparcia jest w drodze. Odbiór.
– CHOLERA! – Venom usłyszał tylko krzyk komandosa Jack’a i serię z karabinu maszynowego.
– Przebijają się! – teraz komandosi strzelali bez przerwy w nacierające monstra aż skończyła im się amunicja. Wyjęli pistoletu i strzelali dalej waląc typowe ‚head-shoty’ jak nigdy w życiu. Takiej formy strzeleckiej Jack nie miał od pamiętnej operacji w Iraku…
Jordan rzucił swój ostatni granat, który rozerwał ostatnie nacierające monstrum. Na jego nieszczęście odnóże potwora poleciało prosto w niego i przebiło mu brzuch.
– JORDAN! O cholera! NIE! – ryknął Jack. Odbezpieczył ostatnie dwa granaty i rzucił je w korytarz mając nadzieję, że rozerwie jeszcze paru tych dziadów zanim odejdzie.
– Trzymaj się stary… – niestety, Jack mówił już do trupa. Oddech Jordana ustał.
Jack nie miał pojęcia co robić więc tylko przystawił pistolet do oka, obrócił się do nacierającego monstra i wywalił w niego całą amunicję jaką miał z rykiem wściekłości.
Potwór już rzucił się w stronę komandosa kiedy dostał śmiertelny strzał. Przygniótł Jack’a swoim cielskiem a ten z trudem łapał oddech.
Teraz kiedy Jack wydostał się z pułapki wstał chwiejąc się na nogach. Zamierzał zrobić kilka ostatnich rzeczy zanim odejdzie z tego świata. Ponownie podszedł do ciała Jordana. Zdobywając się na resztki swoich sił wyciągnął odnóże będące w ciele kolegi. Upadł na kolana, powoli zdjął swój hełm i przejrzał się w jego „patrzałach”. Sytuacja go przerosła…
… kilka łez pociekło z jego oczu… chwycił za radio… wywołał Venom’a…
– Komandos Jack zgłasza się do Venoma. Odbiór.
– Tutaj Venom. Trzymaj się żołnierzu. Nie odchodź od nas tak szybko…
– Nie. Odwołajcie ten oddział. Niech nie przechodzą tego piekła – mówił ciężko oddychając.
– Trzymaj się żołnierzu. Pomoc jest w drodze.
– Nie. Mój czas już się skończył. Wszyscy nie żyją. Przyszedł czas na mnie.
Zakłócenia.
– … dopadnie nas wszystkich… dopadnie nas wszystkich – Venomowi się wydawało, że komandos majaczy.
W radiu Venom usłyszał kroki. Ciche, potem coraz głośniejsze. Dodatkowo, co chwilę słyszał dźwięk zderzenia miecza z metalową podłogą. Jack odezwał się ostatni raz.
– No dawaj skurwielu, rób swoje– powiedział cicho.
Venom usłyszał tylko dźwięk wbijanego przedmiotu w ciało.
W holu na hełm Jack’a bryznęła krew.

Nieznane miejsce…
Nieznany czas…

– Czy to koniec?
– Nie, za wcześnie na koniec. To dopiero początek…

„CLOVERFIELD ESCAPE”

USA, centralne stany
16 maja, godzina 4:46
Oznaki życia: słabe…
Grupa ratunkowa ‚Tango’…

Trzy śmigłowce leciały nisko nad ziemią przeszukując centralne stany USA po wielkiej pożodze wywołanej przez eksplozje nuklearne. Konwój osłaniał Apache a rolę transportu dla ocalałych pełniły dwa NCH-53A Sea Stallion, które łącznie mogły pomieścić około 50 osób. Grupy ratunkowe mające przeszukiwać obszary z ziemi liczyły łącznie 12 osób. Ich poszukiwania trwał już od godziny… nie znaleźli żadnego ocalonego z pożogi.
– Jezu. – szepnął jeden z ratowników.
– Tak wiem… to straszne… – odparł drugi.
– Wszyscy zginęli w mgnieniu oka Tom – rzekł pierwszy.
– Wiem. Ale nie poddawajmy się… może jeszcze ktoś tam żyje. – powiedział ratownik nazwany Tom’em.
– Cholera, mam taką nadzieję…
– Pamiętaj Jimmy, nadzieja umiera ostatnia… – powiedział Tom.
~Tak, ale też nadzieja jest matką głupców…~ – pomyślał Jimmy.
Ratownik Tom wziął swoje radio i zagadał do pilotów.
– Panowie, jakieś wieści?
– Nic szefie. Pustka. Żadnych oznak życia… – powiedział smutnym tonem pilot.
– Mamy wsparcie satelitarne. Też nic nie wykrywa?
– Moment. – powiedział pilot.
Cisza trwała około dwie minuty w ciągu których powoli dolatywali do zakładów petrochemicznych, które nadal płonęły rozjaśniając niebo.
– Tam na dole – nic. – powiedział pilot.
– Przepraszam panowie, że przeszkadzam ale zostało nam paliwa na jeszcze 15 minut lotu. Czyli za pięć musimy się stąd zbierać. – wtrącił się pilot Apacha.
– Spokojnie. Mam to na uwadze. – powiedział ratownik.
– Natomiast… moment… – powiedział pilot i w jego tonie była nutka nadziei.
Minęły kolejne nerwowe sekundy.
– TAK! – krzyknął pilot. – Panowie, przygotujcie się. Za kilka minut lądujemy na drodze. Satelita wykrył słabe oznaki życia na tej autostradzie w pobliżu wzniesienia.
– Super. Wreszcie jakieś dobre wiadomości. – powiedział z lekko wymuszonym uśmiechem ratownik.
– Do śmigłowca bojowego. Przesyłam koordynaty. Leć tam i zlustruj teren, odbiór. – powiedział pilot.
– Przyjąłem, bez odbioru.
Konwój przyspieszył i w ciągu trzech minut znaleźli się na wyznaczonym miejscu. Apache robił kółka wokół wyznaczonego terenu a jeden Sea Stallion wyładował oddział ratunkowy i ponownie wzbił się w powietrze. Ratownicy musieli się spieszyć. Ubywające paliwo… zimna noc… szanse na ocalenie maleją. Piloci z góry kierowali ich do miejsca, koło rozwalonego autokaru. I…
… Udało im się. Znaleźli trzy osoby.
– Ratownicy do pilotów. Mamy ocalonych. Zrzućcie nam tutaj nosze… – rozkazał Tom.
Osoby, które znaleźli przedstawiły im się jako Matthew i Franceska. Trzecia z nich była nieprzytomna i potrzebowała pilnej pomocy medycznej. Tą osobę położyli i przetransportowali do helikoptera jako pierwszą. W następnej kolejności do drugiego helikoptera przetransportowali Matthew’a i Franceskę.
Po niecałej minucie konwój ruszył, ale tym razem do bazy, do okrętu USS „Arizona”, który został wezwany na pomoc.
– Grupa ratownicza Tango do USS Arizona. Mamy ocalałych, powtarzam, mamy ocalałych. Odbiór. – wywołał ratownik okręt.
– Tutaj USS Arizona. Przyjąłem. Czekamy na pakunek. Bez odbioru. – usłyszał w odpowiedzi.

USA, Manhattan
W drodze do USS Arizona
16 maja, godzina 4:55
Grupa ratownicza ‚Tango’…

– CHOLERA!
Głośny krzyk w radiu wybudził zmęczonego Al’a, ale nie na tyle aby w pełni zorientował się gdzie jest i co się z nim stało. Spróbował otworzyć oczy. Cała twarz go piekła. Spróbował się ruszyć.
– Spokojnie. Nie ruszaj się – usłyszał głos nad swoją głową.
– Co jest… gdzie ja jestem? Co się dzieje? – z trudem zapytał się Al.
– O nic się nie martw. Jesteś ranny. Nie przemęczaj się.
– Słyszałem krzyk… bardzo wyraźny…
W oddali Al usłyszał wrzaski osób, które znał, ale nie wiedział czy słyszy je naprawdę czy tylko ma je w swojej głowie. Znów uczuł to przeraźliwe zmęczenie, ale starał się temu oprzeć. Nie chciał zasypiać.
* * * * * * *
– Jezu… – zdołał wyszeptać Matt… – Co się stało? – wykrztusił.
Wszystko go piekło. Zamknął oczy. Zapomniał gdzie się znajduje. Stracił świadomość…
Gdy obudził się ponownie znajdował się na otwartej przestrzeni a nad jego głową pochylała się Franceska. Krwawiła. Matt dźwignął się do pozycji siedzącej. Nie mógł nic powiedzieć. Rozejrzał się wkoło.
Przed sobą w odległości niecałych 200 metrów ujrzał wrak helikoptera. Nie mógł sobie przypomnieć czy nim leciał. Obejrzał się. Właśnie podbiegały do nich dwie osoby.
– Nic wam nie jest? – zapytała pierwsza.
Matt nie mógł stwierdzić czy to facet czy kobieta. W uszach nadal mu piszczało, co chwilę ciemniało mu w oczach, a serce biło jak oszalałe. Usłyszał kolejne głosy, ale nie miał pojęcia kto mówi i co. Złapał się rękoma za głowę i spróbował na chwilę odzyskać pełną świadomość. Chyba mu się udało, bo ponownie słyszał co mówią.
– Potrzebujecie transportu? – powiedziała nieznana osoba.
– Nie wiem… lecieliśmy helikopterem… a potem coś się stało…– mówiła ciężko oddychając Franceska.
– Chodźcie z nami. Potrzebujecie pomocy. Ty a szczególnie twój przyjaciel. – Matt wiedział, że to o nim.
Monrose nawet nie próbował otworzyć oczu. Zdał się tylko na słuch. Cała twarz nadal go piekła. Powoli, zaczął odczuwać ból w prawej nodze… ale nie sądził, żeby była złamana.
– Idziemy do przystani 12. Mam tam łódź. Hej, pomóż jej nieść tego gościa. Jest z nim źle. – Matt poczuł jak jest brany pod ramiona z obu stron i prawie że wleczony naprzód.
– Hej, Monrose, nie odchodź chłopie. Ocalenie już bl… – przerwała.
Matt poczuł wstrząs.
– Co to było? – zapytała się Franceska.
– Nie wiem – odparł nieznajomy.
Kolejny wstrząs, mocniejszy i dochodzący z bliska.
– O cholera! – krzyknął nieznajomy. – Biegiem!
Matt poczuł szarpnięcie, a potem…
Fala uderzeniowa… leciał kilka metrów… uderzył głową w mur…
Nie słyszał nic. Żadnych krzyków. Powoli nie czuł też niczego.
Spróbował otworzyć oczy. Udało mu się.
W koło latały kawałki ziemi, skał i innych zgliszcz. Usłyszał jak coś wielkiego wskakuje do wody…
Spojrzał na ziemię… obok niego leżała kamera… Spojrzał na ostatni zapisany obraz…
– A niech mnie… – ujrzał prawdopodobnie to co zniszczyło miasto.
To był ostatni obraz jaki pamiętał. Zamknął oczy.
Uczuł tylko chwilowe zderzenie z czymś ciężkim… i… odszedł.
* * * * * * *
– A więc takie jest Przeznaczenie…
– Nie, mylicie się. Naznaczeni… oni mają Wyższe Przeznaczenie.
– Że co?
– Poczekajcie. Wszystko w swoim czasie.

„CLOVERFIELD ORGINS”

(rozdział napisany pod wpływem filmu JJ. Abramsa)
USA, Manhattan, obszar pod World Trade Center…
Kod czerwony, kod czerwony…
16 maja, godzina 3:45
Oznaki życia: normalne…

Dwa F-16 przecięły niebo nad strefą powietrzną Manhattanu. Pilotom ukazał się przerażający widok. Miasto było spowite w smugach dymu i ognia całkowicie zasłaniając sytuację panującą na dole.
Niektóre z wieżowców były przechylone i oparte na innych, mogąc w każdej chwili runąć w dół. Inne,
jak chociażby bliźniacze wieże World Trade Center nadal stały twardo w posadach chociaż można było zauważyć poważne zniszczenia na niektórych piętrach. Celem tych pilotów był lot rekonesansowy wzdłuż całego Wschodniego Wybrzeża od Florydy do New Hapshire zahaczając o Nowy Jork, Waszyngton oraz kilka innych ważnych miast. Mieli przygotować informacje dla grup specjalnych i ratowniczych.
Kilkanaście godzin temu rozpętało się piekło. O godzinie 15:13 dnia 15 maja czujniki i radary zaczęły wariować. Zanotowano kilkadziesiąt eksplozji nuklearnych i termojądrowych o średniej mocy w centralnych stanach USA, a także w Meksyku oraz Kanadzie. Padła całkowicie łączność między Wschodnim a Zachodnim Brzegiem, nie wspominając już o bezsilnych próbach nawiązania kontaktu międzykontynentalnego. Nie odpowiadał nikt na wszystkich częstotliwościach… Ameryka nie mogła nawiązać łączności w żaden sposób nawet z sojusznikami z NATO. W związku z zaistniałą sytuacją prezydent ogłosił DEFCON-0 i kod czerwony. Każda sprawna do działania jednostka miała zostać wysłana w pole i gotowa do akcji. USA postawiła cały swój arsenał nuklearny w stan gotowości. Właściwie, nikt nie wiedział czego się spodziewać. Prezydent wraz ze swoją najbliższą świtą w Air Force One, okrężną drogą dotarł do Sektora 22, znany także pod nazwą – Góra Cheyen. Stamtąd postanowił monitorować sytuację i wydawać stosowne polecenia.
Dlatego USAF postanowił wysłać każdy zdatny do latania samolot w celu akcji rekonesansowej a jeśli zajdzie taka potrzeba, do walki z nieprzyjacielskimi siłami. W ciągu dwóch godzin zorganizowano także grupy specjalne złożone z komandosów i innych elitarnych jednostek. Za nimi miały podążać grupy ratunkowe aby pomagać ludności cywilnej. Jedna z takich grup bojowo-ratunkowych leciała do Manhattanu…
Konwój dwóch AH-64, HH60 Pave Hawk oraz czarnych BlackHawków rozdzielił się. Śmigłowce bojowe udały się w kierunku centralnego Manhattanu aby zapewnić CAS (Close-Air-Support) dla regularnych oddziałów armii. Pave Hawki przewożące oddziały Rangersów ruszyły w kierunku portu Red Hook skąd mają osłaniać ewakuację ludności cywilnej a następnie sprawdzić sytuację na Manhattanie. Natomiast w dwóch ostatnich śmigłowcach znajdowała się najbardziej elitarna grupa komandosów zwana „Szwadronem Śmierci”. Ich zadaniem, w pełni wiadomym tylko dla dowódców, było dostanie się do bliżej nieokreślonego obiektu wojskowego zbudowanego w głębinach Atlantyku korzystając z wejść zbudowanych w okolicach Nowego Jorku a dokładniej Manhattanu.
Ludzie ze „Szwadronów Śmierci” nie używali imion. Mieli różnego rodzaju ksywek lub nazw kodowych. Jednym z takich ludzi był „Jack the Ripper”, były komandos Delta Force, obecnie strzelec i wybitny haker. Dodatkowo, sprawnie posługujący się bronią białą. Jak inni nie pytał się o zadanie lub cel. Ślepo wykonywał rozkazy. Tacy mieli być ci elitarni żołnierze. Znajdował się w oddziale V1, który był jednym z czterech biorących w tej akcji.
Po kilku minutach lotu cisza radiowa została zakłócona.
– Venom do wszystkich, odbiór – była to nazwa kodowa dowódcy operacji, tzw. Administratora.
– V1, zgłaszamy się, odbiór.– odparł dowódca.
– Przesyłam szczegóły operacji. Wraz z oddziałem V2 grupa V1 wchodzicie do środka i podążacie do celu przeznaczenia. Grupa O1 kryje zewnętrzne zabudowania. Grupa O2 również wchodzi do środka, ale kryje środek transportu. Zrozumiano?
– Tak jest – w radiu odparli wszyscy dowódcy.
– Zarządzam ciszę radiową. Bez odbioru. – Jack nie usłyszał typowego „powodzenia”.
Po około pięciu minutach lotu BlackHawki zwolniły i zaczęły przygotowywać się do lądowania. Jack poznał po topografii i pobliskim budynkom, że wylądowali na Barren Island, kilka kilometrów na południe od lotniska JFK. Kiedy dotknął ziemi, rozejrzał się. W koło życie zamarło. Ulice były puste. Gdzieniegdzie walały się opuszczone samochody. Widać było, że ludzie spieprzali stąd aż się kurzyło. Ciągle się zastanawiał gdzie tu mogli umiejscowić wejście.
Gdy wszystkie oddziały znalazły się na ziemi, ruszyli w kierunku opuszczonego lotniska a konkretnie do starych i zaniedbanych hangarów. Pustka i ta nader spokojna atmosfera powoli zaczęły dręczyć Jacka. Po 10 minutach bezsłownego marszu dotarli na miejsce. Grupa O1 jak w zadaniu, rozstawiła pozycje obronne wokół budynku. Natomiast trzy pozostałe oddziały w liczbie 20 ludzi weszły do środka.

USA, Barren Island, niedaleko lotniska JFK
16 maja, godzina 4:30
Oznaki życia: w normie

Dopiero kilkadziesiąt minut od wejścia do hangaru Jack mógł zacząć majstrować przy tablicy rozdzielczej aby przywołać windę prowadzącą do celu przeznaczenia. To niespodziewane opóźnienie wynikło z jednego, ludzkiego kłopotu…
Sekundy po tym jak komandosi wdarli się do środka, z górnych rusztowań wydobyły się strzały a chwilę potem zaakompaniowały mu te z dołu. Nikt ze „Szwadronu” nie został ranny i szybko odpowiedzieli ogniem zza zasłon, który był nadzwyczaj celny i zmasakrował łącznie piętnastu ludzi chowających się na górze. Jack miał tylko nadzieję, że byli to gangsterzy albo jakiś gang… nie miał w zwyczaju zabijać niewinnych ludzi a takiemu jednemu posłał serię prosto w twarz, której w wyniku tego nie miał. Do wyeliminowania zostali tylko ci na dole.
Na oddziały ruszyło pięciu „najgłupszych” jak powiedział potem dowódca, którzy w jednej sekundzie dostali dawkę ołowiu mogącą powalić dinozaura. Mieli tylko zwykłe pistolety, czasami strzelby a kałachy były rzadkością. Większość z nich wyglądała na typowych zabijaków i Jack nie miał wątpliwości, że musiał się tutaj zamelinować jakiś gang.
Wymiana ognia trwała już dobre 20 minut a została jeszcze spora grupka broniąca windy i sterowni. Oddział O2 krył wszystkie wyjścia z hangaru natomiast V1 i V2 wykorzystali taktykę ‚flash and clear’. Rzucali kilka granatów oślepiających po czym w pełnym biegu strzelali w gości masakrując ich. Ostatnich czterech postanowiło się poddać i wyszli z rękami w górze sądząc, że trafią do więzienia. Niestety, bardzo się pomylili…
– Ognia. – wydał tylko rozkaz dowódca a cała czwórka padła w kałuży krwi podziurawieni jak sito od M4 i M16. Łącznie w wyniku tego ‚incydentu’ zginęło około 35 ludzi.
Teraz kiedy Jack próbował przywołać windę starał się o tym nie myśleć. Podpiął laptopa do interfejsu i rozpoczął odkodowywanie szyfru blokującego. Oczekując na koniec procesu grupy rozstawiły się całkowicie według planu. Gdy kod został złamany a winda zaczęła jechać w górę odezwał się Administrator.
– Venom do wszystkich. Status operacji, odbiór.
– Tutaj V1. Jesteśmy w budynku. Czekamy na windę, odbiór.
– Macie opóźnienie.
– Nastąpił incydent. Sprawcy wyeliminowani.
– Doskonale. Przesyłam dalsze instrukcje…

Winda dojechała.

USA, pod Barren Island
Centrum kontroli obiektu badawczego
16 maja, godzina 5:30
Oznaki życia: w normie…

Podróż windą do centrum kontroli zajęła grupie szturmowej dokładnie 30 minut. Oddziały, wedle sprawdzonej i obowiązującej procedury, zabezpieczyły wszystkie wejścia i wyjścia a także sprawdziły każdy zakamarek pomieszczenia. Obecnie znajdowali się w ogromnej hali przez którą prawdopodobnie przechodzili wszyscy pracownicy. Jak zauważył Jack do obiektu można było dostać się różnymi sposobami. Winda była tylko jednym z nich, w dodatku trochę przestarzałym. Na razie, celem oddziałów było zdobycie planów całej placówki a także innych niezbędnych informacji.
Po niecałej minucie poszukiwań grupa V1 znalazła pomieszczenie kontrolne. Było całkiem sporych rozmiarów z kilkunastoma rzędami komputerów i całego tego sprzętu. Przy ścianie znajdowała się też pulpit kontrolny a nad nim kuloodporna szyba aby operator mógł wiedzieć co się dzieje na zewnątrz. Przeczesali całe pomieszczenie. Nic. Żadnych członków personelu, żadnych oznak życia, żadnych ciał ani krwi…
– Plan jest taki. Jack, zostajesz tutaj i zbierasz wszelkie możliwe informacje z komputerów o tej placówce i systemach zabezpieczeń. Chcę wiedzieć jak najwięcej o tym miejscu. Ale najpierw… – wskazał karabinem na pulpit – sprawdź co wskazuje to ustrojstwo. Chodzi mi to o pomiary i systemy zabezpieczeń. Zrozumiano?
– Tak jest – odparł Jack i zabrał się do roboty.
Po kilku sekundach odezwał się jeszcze dowódca, tym razem, przez radio.
– Zostawiam ci dwóch ludzi z V2 do osłony. Bez odbioru.
Jack rozejrzał się. Pierwszy zaczął montować czujniki laserowe na ścianach wkoło budynku a drugi go osłaniał. Rozstawili je dookoła budynku a następnie weszli do środka aby mieć bezpośrednie oko na Jack’a. Sam również nie próżnował. Pulpit był dość intuicyjny i łatwy w obsłudze. Szybko zorientował się, że większość wieżyczek oraz innych systemów była albo wyłączona albo zniszczona. Nieliczne były sprawne jeszcze na drugim końcu holu, ale Jack zaraz je wyłączył.
– Haker do V1. Systemy bezpieczeństwa wyłączone albo niesprawne. Odbiór. – odezwał się Jack przez radio.
– Tutaj V1. Przyjąłem. Bez odbioru. – odparł dowódca.
Następnie Jack zaczął przyglądać się pomiarom. Wszystko wydawało się być w normie. Żadnych niepokojących odczytów. Przekazał informacje dowódcy a potem zabrał się za hakowanie głównego serwera, aby wyjawił mu wszystkie tajemnice.
Złamanie wojskowego firewall’a zajęło mu niecałe pięć minut. Miał już zacząć przeglądać wszystkie ściśle tajne pliki, ale odezwało się jego radio.
– Dowódca do grupy hakerskiej, odbiór.
Jack spojrzał się na komandosa o ksywce ‚Jordan’ i zapytał:
– Jordan, możesz odpowiedzieć? Właśnie szukam potrzebnych nam informacji.
– Jak chcesz Jack. – odparł swoim zimnym tonem i złapał za radio.
Jack nie przysłuchiwał się rozmowie. On był już w swoim świecie. Hakowanie sprzętu rajcowało go od dzieciństwa, a teraz robił to dla armii. Żyć, nie umierać…
Rozpoczął przeglądania plików. Większość z nich była bezużyteczna. Znajdowały się w nich liczby pracowników, ich nazwiska, przydziały i inne pierdoły. Żadnych wzmianek o prowadzonych projektach. Jego uwagę dopiero przyciągnął dziennik prowadzony przez ochroniarzy. Ostatni zapis pochodził z 15 maja a został zapisany o 15:12.
~Niecała minuta przed tymi wydarzeniami…~ – pomyślał Jack. Zaczął czytać:

Cytat:
Sytuacja w normie. Żadnych niepokojących sygnałów… Były tylko dwa spadki napięcia w naszej części. Pewnie ci naukowcy znowu coś kombinują…


Nic ciekawego. Z tego zapisu wynikało, że jeśli COŚ tutaj nastąpiło, stało się to nagle i niespodziewanie. Jack nie znalazł żadnych dalszych zapisów więc zabrał się za dalsze przeszukiwanie akt. W końcu dorwał się do folderu plików oznaczonych symbolem UMBRA co oznaczało najwyższy stopień tajności. Do takich dokumentów miał tylko wgląd prezydent. Zapuścił system dekodujący i oczekiwał na rezultaty. Pogrążył się w myślach, ale szybko wyrwał go z tego Jordan.
– Jack. Chyba mamy towarzystwo. – powiedział swoim zwyczajowym tonem, złapał karabin i ustawił się przy drzwiach wejściowych. Drugi z komandosów zrobił to samo. Jack natomiast, przykucnął i lekko się wychylając sprawdzał co to takiego. Dopiero po kilku minutach usłyszał trzeszczenie windy, którą sami wcześniej używali.
Złapał za radio i zaczął wzywać grupy O1 i O2. Nic. Żadnych rezultatów. To z kolei wzmocniło czujność tamtej dwójki. Jack spróbował skontaktować się z dowódcą i ku jego uldze udało mu się.
– Haker do dowódcy. Straciłem kontakt z grupami O1 i O2. I… chyba mamy towarzystwo.
– Ee. Przed minutą z nimi rozmawiałem… ale… nasz satelita wykrywa, że winda się porusza, ale w niej nie ma żadnych śladów życia.
– Przyjąłem. Zobaczymy co to jest. – odpowiedział i mocniej ścisnął swój karabin.
Czekali w napięciu przez ponad kwadrans, ale nic na nich nie wyskoczyło ani niczym nie dostali. Oczywiście, musieli sprawdzić co się stało i dlaczego winda ruszyła. Jack został w pomieszczeniu i gorączkowo zaczął szukać urządzeń kontrolujących kamery. Przecież jakieś tutaj muszą być… – mówił sobie. Nie znalazł nic. Natomiast odkodowywanie plików zostało zakończone. Jack wreszcie mógł zobaczyć, co do ciężkiej cholery, się tutaj wyprawia. Natomiast pozostała dwójka komandosów powoli podchodziła do windy omijając czujniki laserowe aby nie wywołać niepotrzebnych alarmów.
Pierwszy dokument jaki otworzył się Jack’owi miał nazwę „Obiekt-055” i z ogólnych informacji wynikało, że była to broń biologiczna nowego rodzaju, mająca humanoidalne kształty…

Cytat:
… Wczoraj zakończyły się ostatnie testy Obiektu-055 znanego także pod nazwą kodową Raptor. Naukowcom nie udało się przedłużyć żywotności stworzenia z 10h do dłuższego czasu tak aby był przydatny w walce dlatego projekt zostaje wstrzymany. Natomiast udało nam się stworzyć systemy bojowe, które przydadzą się do innych projektów…


– Eksperymenty biologiczne… pięknie, kurwa, pięknie – powiedział do siebie Jack.
Zaczął przeglądać następne pliki aż trafił na dokument, który ostatnie zapisanie nastąpiło 16 maja, tuż po północy. Jack’owi wydało się to interesujące i otworzył ten plik.

Cytat:
PROJEKT CLOVERFIELD
Dzień 1 – początek operacji, tworzenie kodu genetycznego Cloverfield’a
Dzień 23 – koniec tworzenia kodu genetycznego
Dzień 30 – początek rozwoju Cloverfield’a w probówce
Dzień 45 – pierwszy incydent, wyciek z probówki, zakażenie naukowca
Dzień 60 – dalszy rozwój Cloverfield’a, zakażony naukowiec zaczyna mutować
Dzień 112 – naukowiec staje się niebezpieczny, zlikwidowany
Dzień 145 – Cloverfield w probówce rozmnożył się… nie wiadomo jak, trwają dalsze intensywne badania
Dzień 160 – Cloverfield zostaje umieszczony w sektorze Delta wraz ze swoim ‚potomstwem’
Dzień 210 – gwałtowny przyrost masy Cloverfielda, wykształcenie się macek i ramion
Dzień 256 – koniec rozwoju Cloverfielda, utrzymujemy go w stanie hibernacji, wykazywał agresję a jest większy od Statuy Wolności
… Wszystko szlag trafił. O 15:13 mieliśmy poważną awarię energii. Hibernacja wyłączyła się. Cloverfield obudził się. Zamknięto sektor Delta. Prawdopodobnie projekt wydostał się na zewnątrz. Jego ‚potomstwo’ natomiast zaczęło atakować inne sektory. Ochrona nie może sobie poradzić. Ewakuujemy placówkę. Wysyłamy sygnał SOS. Wojsko ma zniszczyć ten obiekt. Projekty nie mogą się wydostać. To zbyt duże zagrożenie. Należy to zro…


Na tym zapis się urwał. Jack przeczytał wszystko jeszcze raz. Nie mógł w to uwierzyć. Prowadzono tutaj zaawansowane badania genetyczne i rożne, groźne, eksperymenty. Rozejrzał się. Obaj komandosi wrócili. Mieli nieciekawe wyrazy twarzy.
– I jak? – zapytał się Jack.
– Nic tam nie ma. Przynajmniej nic żywego – odparł Jordan.
– Jak to…?
– Jakby to ująć… jest tam w cholerę ciał… wydaje mi się, że to cały oddział O2…
– Kurwa mać… – skwitował to Jack.
Wziął radio i zaczął wywoływać dowódcę.
– Haker do V1, odbiór. Mamy tutaj sytuację.
– Tutaj dowódca. Co się tam u was dzieje?
– W windzie były ciała, sir. Cała masa. Prawdopodobnie cała grupa O2.
– Jesteście pewni? – w głosie dowódcy pojawił się lekki niepokój.
– Tak. Pozytywne ID co do wszystkich.
– Cholera. Kontynuujcie swoją robotę. Właśnie docieramy do kolejnego holu, jakieś 1500m pod wami. Skończyliście swoją robotę. Wyśledzicie nas po nadajnikach. My ruszamy dalej.
– Moment. Mam jeszcze jedną informację, sir.
– Tak?
– W placówce prowadzone były badania genetyczne. Jedno z nich, kryptonim Cloverfield, wydostał się. Według tego co napisali, jego potomstwo zaczęło atakować inne sektory. Jednak nie mówią co to jest…
– Ugh. No dobrze, będę miał to na uwadze. A teraz, zabierajcie swoje dupy stamtąd i ruszajcie do nas. Zostawiliśmy znaczniki gdybyście nie wiedzieli gdzie iść.
– Tak jest. – odpowiedział Jack i skończył rozmowę.
Spojrzał na pozostałą dwójkę komandosów.
– Panowie. Ruszamy. Skończyliśmy tutaj. – powiedział.
– Zacieramy ślady? – zapytał drugi o ksywce Bull.
– Standardowa procedura. – odparł Jack i wyjął uncję syntexu z kieszeni uniformu.
Trzy minuty potem pomieszczenie eksplodowało zacierając wszelkie ślady obecności tej trójki. Natomiast oni w tym czasie znaleźli się już tylko kilometr od ostatniej pozycji oddziału. Potem Jack miał zamiar włączyć nadajnik i GPS a dzięki temu namierzyć oddział. Niestety, miał wrażenie że z każdym krokiem zagłębia się w większe piekło. Nie miał pojęcia co będzie na niego czekać.
Szli identycznie wyglądającymi korytarzami. Nadal nie natrafili na żadne ciało personelu, ale zobaczyli kilka plam krwi… chociaż najchętniej woleli by tego uniknąć. Gdy znajdowali się prawie u celu całym obiektem wstrząsnęła niesamowita eksplozja dochodząca z głębin.
– Co to, kurwa, było?! – wrzasnął Bull.
– Nie mam pojęcia… chodźmy dalej.
Ostatecznie, już bez problemu dotarli do celu. Jack aktywował GPS i nadajnik, ale zatrzymał się aby podziwiać to pomieszczenie. Zostało wykonane z grubego, przezroczystego szkła a dzięki temu pracownicy mogli podziwiać widok fauny i flory oceanu. Tylko, że zamiast tego Jack i reszta ujrzeli stada rekinów rozrywających ciała ludzi, pewnie personelu badawczego.
– To teraz już wiemy gdzie się podziali. – powiedział mimochodem Jack.
Grupa ruszyła dalej. Sygnał nadajnika w ciele dowódcy na chwilę się zatrzymał a potem ruszył dalej. Jack i reszta przyspieszyli kroku aby ich dogonić.

USA, obiekt badawczy ‚Cobra’
Centrum ochrony i informacji
16 maja , godzina 6:30
Oznaki życia: zanikają…

Kilkanaście minut po opuszczeniu drugiego holu grupa hakerska na czele z Jack’iem znalazła się przed potężnymi, zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do centrum ochrony i informacji obiektu badawczego ‚Cobra’. Wedle wskazań nadajników aby dostać się do reszty oddziału muszą przejść przez te drzwi, a byli w dupie, bo nie mieli pojęcia jak. Na oko, drzwi były wykonane z solidnego oraz jednego z najtwardszych stopów metali. Dodatkowo, sygnały nadajnika ciężko przez to przechodziły, więc można było założyć, że są grube.
Jack zaczął rozglądać się za jakimś panelem sterującym, tablicą kodową, czymkolwiek co mógłby zhakować a co otworzyło by drogę dalej. W międzyczasie pozostała dwójka komandosów osłaniała mu plecy rozstawiając się w strategicznych miejscach.
Po kilku minutach bezskutecznych poszukiwań Jack postanowił skontaktować się z dowódcą.
– Haker do dowódcy, odbiór.
Brak odpowiedzi. Spróbował jeszcze raz… bez rezultatu.
– Co jest kurwa?! – Jack nie wytrzymał. Był lekko zdenerwowany.
– Co się dzieje Jack? – zapytał się go Jordan ciągle trzymając swoją pozycję.
– Straciłem kontakt z dowódcą. Nie odpowiada.
– Spokojnie. Może sygnał już nie dochodzi.

Jack pomyślał. Może ma rację… może już są tak daleko, że nie słyszą jego wzywań przez radio. Ale w takim razie… co do cholery mają zrobić? Haker miał rozwiązanie. Do Administratora zwykły komandos mógł się zwrócić tylko w poważnej sytuacji, a ta wydała się Jack’owi na taką.
– Komandos oddziału V1 do Venom’a. Nazwa kodowa – ‚Jack The Ripper’. Odbiór. – powiedział spokojnie.
– Tutaj Venom. Weryfikacja ID poprawna. Jaki problem?
– Utknęliśmy w martwym punkcie. Nie możemy przejść dalej aby dołączyć do reszty komandosów. Nie mogę się skontaktować z dowódcą. Odbiór.
– Przyjąłem. Oczekiwać [ang. Standby]
Chwilę potem zza rogu korytarza wytoczyła się puszka…Bull złapał za swój karabin, wycelował i puścił serię w stronę korytarza. Dopiero teraz wszyscy uświadomili sobie w jakim strachu sie znajdują.
– Bull, spokojnie, uspokój się stary. – zaczął do niego mówić Jordan.
Bull dyszał ciężko, karabin dygotał w jego rękach. Jordan sprawnym ruchem odebrał mu karabin M4 i postawił na ziemi. Bull ciężko osunął się na podłogę.
Jack miał zamiar coś powiedzieć, ale odezwał się Administrator.
– Venom do Jack’a, odbiór.
– Tutaj ‚Jack The Ripper’, zgłaszam się.
– Według satelity i innych nadajników reszta komandosów z waszych oddziałów jest prawie przy głównych windach prowadzących już bezpośrednio do głównej części placówki badawczej. Próbowaliśmy nawiązać z nimi kontakt. Brak rezultatów. Opracowywujemy dla was alternatywną drogę do placówki. Oczekiwać.
Minęło kolejnych kilka nerwowych minut.
– Venom do komandosów, odbiór.
– Zgłaszamy się – odparł Jack.
– Alternatywna droga opracowana. Przesyłam mapy i dane. Macie wrócić do drugiego holu i aktywować pociąg numer 34 który zawiezie was do trzeciego holu skąd użycie batyskafu aby dostać się do najniższych poziomów placówki. Ten hol był zbudowany w przypadku sytuacji awaryjnej. Bez odbioru.
Nastała chwila ciszy…
– No panowie… zaczyna się robić coraz ciekawiej. – powiedział Jack. – Ruszamy – dodał.

USA, obiekt badawczy ‚Cobra’
Z powrotem w drugim holu
16 maja, godzina 7:05
Oznaki życia: wykrywalne…

Grupa hakerska w kilka minut znalazła się z powrotem w drugim holu. Rekiny już odpłynęły nakarmiwszy się ciałami personelu badawczego… Jack, Bull i Jordan ostrożnie posuwali się wgłąb holu szukając wspomnianego pociągu. Jak na razie, niczego nie znaleźli. Natomiast, po raz kolejny natrafili na tej samej wielkości budynek co w pierwszym holu.
– Lepiej sprawdźmy… – powiedział Jack a pozostała dwójka osłaniała go.
Haker ujrzał ten sam pulpit sterujący i identyczne wnętrze. Wszystko było takie same jak poprzednim razem… rozpoczął przeglądnie plików. Nic nowego. Zaczął analizować sam pulpit. Szybko udało mu się znaleźć przyciski kontrolujące pociągi. Odnalazł ten o którym wspomniał Administrator i wcisnął go.
– Panowie, mamy już transport – odezwał się do nich.
Jednocześnie z wyjazdem pociągu przez korytarz prowadzący do pierwszego holu nagle wypadło ciało. Instynktownie cała trójka skierowała swoją broń w tamtym kierunku. Chwilę potem dał się słyszeć przeraźliwy ryk i chrobotanie metalu.
– Jack… znajdź sposób aby nas od tego odciąć… – zaczął Jordan.
Haker zaczął gorączkowo szukać jakichkolwiek przycisków mogących im się przydać… sekundy mijały.
– Jack! Zamknij ten korytarz! JACK!
– PRÓBUJĘ! – wrzasnął Jack.
Pociąg przyjechał.
– PIERDOLIĆ TO! WSZYSCY DO POCIĄGU! BIEGIEM!
Cała trójka dobiegła do pociągu ile sił w nogach… prawie że czując oddech tego czegoś na swoich plecach. Wbiegli do pierwszego wagonu a Jack w ciągu w kilku sekund uruchomił go i ruszyli. Mimowolnie cała trójka spojrzała się przez swoje maski na korytarz. Zaczął się z niego wyłaniać paskudny, czarny kształt ale zanim ukazał im się w pełnej krasie wjechali do tunelu prowadzącego do ostatniego holu… według komputera w wagonie do czasu przybycia zostało im 12 minut.

USA, obiekt badawczy ‚Cobra’
W drodze do III holu
16 maja, godzina 7:30
Oznaki życia: słabe…

Cała trójka siedziała w wagonie dysząc ciężko i kurczowo ściskając swoje bronie. Jeszcze nie do końca otrząsnęli się z szoku jakiego doznali w drugim holu… Co to było? Nikt nie miał pojęcia. Siedzieli w ciszy aż odezwało się radio.
– Venom do komandosów, odbiór.
Radio, tym razem, wziął Jordan.
– Tutaj komandosi, zgłaszamy się. Nazwa kodowa – ‚Jordan’. Odbiór.
– ID potwierdzone. Mamy dla was kilka nowych wiadomości.
– Złe czy dobre? – zapytał się Jordan.
– Ocenicie sami. Oddziały V1 i V2 znalazły już windy. Są w drodze do sektora Alpha skąd ruszą dalej do celu przeznaczenia. Nie możemy się z nimi skontaktować, ale satelity pokazują że są żywi. Wszelkie odczyty w normie. Natomiast widzę, że wasz poziom stresu wariuje. Co się stało?
– Ugh. Jakby to ująć szefie… spotkaliśmy się z czymś co nie było człowiekiem ani zwierzęciem… nie mamy w ogóle kurwa pojęcia co to było… – powiedział Jordan.
– Ahem. Zrozumiałem. Panowie, ponieważ straciliśmy kontakt z główną grupą a możemy się skontaktować tylko z wami przesyłam szczegóły operacji i cel zadania. Macie najpierw odnaleźć dowódcę oddziału V1, sprawdzić jego stan i jeżeli będzie martwy odebrać mu z torby ładunek oznaczony „Extermination’. Jest to bomba którą następnie ustawicie w sektorze energetycznym Omega i oddaliwszy się na bezpieczną odległość zdetonujecie ją. Szczegóły ewakuacji są jeszcze opracowywane.
– Eh. Tak jest. Zrozumieliśmy. – powiedział zrezygnowanym tonem Jordan i dodał. – Jeszcze jakieś wieści, sir?
– Jeszcze jedna wiadomość z powierzchni. Sytuacja, przynajmniej na razie, wygląda na opanowaną. Cokolwiek, zaatakowało miasto, zniknęło. Centrala zamierza wysłać dodatkowy oddział, z którym może się spotkacie w placówce. Będą korzystali z innego wejścia. Bez odbioru.
Radio ucichło a pociąg powoli dobijał do trzeciego holu, który jednak był trochę uszkodzony.

„CLOVERFIELD ORGINS – COBRA FACILITY”

USA, obiekt badawczy ‚Cobra’
Hol awaryjny numer III
16 maja, godzina 7:30
Oznaki życia: ciężko wykrywalne…

Grupa komandosów dotarła wreszcie do III holu aby z tego miejsca dotrzeć do głównego ośrodka placówki badawczej. Nie widzieli swoich twarzy zasłoniętych przez maski, ale każdy z nich był zdenerwowany i pragnął jak najszybciej wykonać swoje zadanie. Ujrzawszy stan holu trzeciego ich zapał jednak się ostudził.
Miejsce wyglądało jak po przejściu tornada. Pourywane kolumny, przeciekające szyby, część pomieszczenia zalana. Budynek kontrolujący hol zniszczony. Tyle zobaczyli komandosi przez te parę sekund obserwacji. Zastanawiało ich tylko co spowodowało takie zniszczenia. Przecież te potwory nie miały jak się tutaj dostać…
Grupa powoli zaczęła posuwać się naprzód omijając zniszczone części i kierując się do rumowiska budynku skąd mieli iść w kierunku batyskafów. Wszechobecną ciszę przerwał jeden, bardzo potężny huk…
Jack i inni błyskawicznie obejrzeli się w stronę ich celu. Eksplozja dochodziła stamtąd. Ogromny płomień ogarnął zewnętrzną część obiektu a następnie wyrzucił z siebie kawałki budowli. Prawdopodobnie nastąpiła dekompresja i wszystko rozerwało…
– Emmm… Jack, co robimy? – zapytał się Jordan.
– Jak to co? Postępujemy według rozkazu. Mam tylko nadzieję, że bomba nie została akt…
I w tym momencie całym kompleksem wstrząsnęła kolejna ogromna eksplozja. Jack w jednej sekundzie zrozumiał, że coś musiało stać się tam, że bomba została aktywowana. Wyglądało to tak jakby coś zaatakowało placówkę a przy okazji zahaczyło o bombę aktywując ją.
Komandosi dłużej nie mogli oglądać eksplozji ponieważ kilka sekund po niej dobiła do nich fala uderzeniowa, która poważnie uszkodziła przezroczyste szyby w holu. Woda zaczęła wyciekać z większej ilości szczelin. Grupa musiała działać szybko… nie skorzystają z batyskafów, bo te prowadzą tylko do placówki, która teraz przestała istnieć…
Z lewej strony, tuż przy wyjściu z tunelu puściła szyba. Tysiące hektolitrów wody zaczęły wlewać się do środka zabierając wszystko po drodze.
– BIEGIEM! BIEGIEM! – zdołał wydrzeć się Jordan i cała trójka zaczęła biec ile sił w nogach. Nie widzieli żadnej drogi ucieczki… i zdali sobie sprawę, że wkrótce i tak fala ich dorwie a wtedy są martwi…
Ocalenie przyszło z nader nieoczekiwanej strony.

USA, obiekt badawczy ‚Cobra’
Kwatery naukowców – sektor Bravo1
16 maja, godzina 8:00
Oznaki życia: silne…

Grupa uciekając od fali powodziowej zauważyła zapalające się światła wagonu. Bez namysłu ruszyli sprintem w tamtą stronę mają nadzieję, że pociąg nie ruszy bez nich. Byli już coraz bliżej… nawet Jack zauważył jakieś osoby w środku.
~Podziękuję im później~ – pomyślał sobie i wraz z Jordanem wpadli do pierwszego wagonu a tuż za nimi zamknęły się drzwi i pociąg ruszył do tyłu w głąb tunelu uciekając przed wodą. Niestety, trochę za późno komandosi zdali sobie sprawę, że nie ma z nimi Bull’a. Nie widzieli co się z nim stało, ale podejrzewali, że potknął się i upadł.
Teraz kiedy dojechali do kwater naukowców mogli wszystko spokojnie przemyśleć i zaznajomić się z miejscem. Spojrzeli się też na swoich ‚wybawców’. Była to czwórka naukowców w typowych dla siebie strojach. Na ich twarzach po części malowało się przerażenie a po części ulga. Jack nie miał pojęcia dlaczego.
Kiedy wyszli z wagonu ich oczom ukazała się stołówka. Naukowcy utworzyli prowizoryczne barykady przy wyjściach a także przy stacji. Teraz ustawili się za poprzewracanymi stołami aby móc ich obserwować chociaż jak zauważył Jordan mają tylko broń białą, a oni karabiny. Jack chyba zrozumiał czego się bali. Mieli karabiny, maski i niezbyt przyjemnie wyglądali.
Ciszę przerwał jeden z naukowców.
– Em. Kim jesteście i co tu robicie? – zapytał niepewnie.
Jack spojrzał się w tamtą stronę.
– Nie twoja sprawa kim jesteśmy. Przybyliśmy tutaj z polecenia naszych przełożonych. Czyli pewnie armii i rządu USA. – odparł spokojnie Jack.
– A czemu nagle się nami zainteresowali? – zapytał kolejny.
– Jakbyś nie wiedział jajogłowy to na powierzchni mamy armageddon. Eksplodowało kilkanaście głowic nuklearnych w centralnych stanach. – powiedział Jordan.
– I dlatego mieliście awarię energii i wasz projekt się wydostał. – dodał Jack.
Naukowcy zamarli. Komandosi nie widzieli czy bardziej zszokowała ich wiadomość o tych wybuchach nuklearnych czy to, że wiedzą nad czym tutaj pracowali…
– A wyy… wy, skąd o tym wiecie? – zapytał jeszcze inny z strachem wymalowanym na twarzy.
– Wasze zabezpieczenia sieci są beznadziejne. Złamałem je w kilka minut – odparł z sarkazmem Jack uśmiechając się pod maską.
– Ale skoro się tak denerwujecie… widać, że chyba nie macie czystych sumień – powiedział Jordan przy okazji podnosząc karabin do oka i demonstracyjnie celując w naukowców w wagonie.
Jack również złapał za swoją broń, tyle że celował w resztę. Personel badawczy odsunął się powoli wiedząc, że ci goście mogą ich wymordować w jednej chwili.
– Teraz panowie, grzecznie i powoli opowiecie mi i mojemu koledze co tutaj robiliście. Na czyje zlecenie, w jakim celu i kto was fundował? – zapytał Jack. Wiedział jednak, że chyba będzie musiał się odnieść do bardziej brutalnych metod. Minione wydarzenia sprawiły, że powoli stawał się zimnym skurwielem.
Nikt, jak się spodziewał, nie odpowiedział od razu.
– Albo mój kolega będzie musiał zmarnować trochę amunicji… – dodał z nutą groźby Jack.
Zero odpowiedzi. Jordan pomyślał, że chyba nie wierzą do końca, że to zrobią więc kazał wyjść pozostałej czwórce na zewnątrz. Kiedy to zrobili skinął na Jacka i wyjął pistolet USP.45. Przystawił go do głowy jednego z naukowców.
– No panowie… jaka decyzja? – zapytał się ponownie Jack. Minęły dwie minuty. – Co, nikt? Hm. Zawiodłem się ma was. Rób swoje. – powiedział do Jordan’a a sam karabinem wycelował w innych.
Komandos pociągnął za spust. Kula przebiła głowę naukowca a kawałki mózgu i krew rozprysnęły się na podłodze. Reszta spoglądała na to z przerażeniem. Jednakże, nikt nie zamierzał puścić pary z gęby. Jordan strzelił ponownie zabijając tym samym sposobem drugiego naukowca. Powtórzył to jeszcze raz. Dopiero kiedy miał zamordować ostatniego z nich ten upadł na kolana i zaczął błagać o litość…
– Wszystko wam powiem… wszystko wam powiem…
– I nie można było tak od razu? – powiedział spokojnie Jordan.
Naukowiec zaprowadził komandosów do pokoju informacyjnego gdzie jak mówił znajdują się wszelkie potrzebne im informacje. Jack swoim zwyczajem włączył systemy dekodujące wszelkie pliki. W oczekiwaniu na koniec operacji zaczął się rozglądać za możliwym środkiem ucieczki z tego miejsca na powierzchnię.

30 MINUT PÓŹNIEJ

Jack ponownie spojrzał na ekran komputera. Tym razem, ku jego ogromnej uldze, ukazał się napis „Complete’ i mógł spokojnie wyjąć dysk z wszelkimi danymi, które mogą się przydać Centrali. Zachowanie naukowców nie zmieniło się ani odrobinę. Widać efektowna śmierć ich kolegów z ręki Jordana wywołała taki szok, że nie mieli odwagi ruszyć się z miejsca. Cisza była tak ogromna, że słychać było pojedyncze oddechy i…
… coraz głośniejsze chrobotanie metalu dochodzące z szybów wentylacji. Komandosi wiedzieli co ten dźwięk oznacza. Kłopoty. I to cholernie duże. Identyczne dźwięki słyszeli w drugim holu i nie mieli teraz wątpliwości, że nie zwieją tej kreaturze. Jordan trzymał karabin w górze aby ostrzelać tego dziada kiedy będzie nad nimi a Jack dopadł do pierwszego lepszego jajogłowego i przystawiając mu pistolet do głowy zapytał.
– Macie tutaj jakieś systemy obronne? – zapytał się stanowczym tonem.
– Nie… nie mamy. – odparł przerażony naukowiec.
– Broń palną lub cokolwiek innego zdolnego zabijać?
– Tutaj nic. W sektorze Bravo2 są kwatery strażników. Pewnie mają tam broń. Ale…
– Ale co? – Jack nie odpuszczał.
– Widzieliśmy przez szyby, że dzieje się tam jakaś masakra. Odcięliśmy się od nich. Nie da rady otworzyć drzwi prowadzących do ich sektora jeszcze przez kilka godzin…
– A reszta? Można stąd gdzieś wyjść?
– Tt… tak. – jęknął naukowiec. – Do stacji medycznej, magazynu…
– Idioto! A nie pomyślałeś że w magazynach może być broń?! – ryknął Jack.
Naukowiec nie odpowiedział. Jęknął myśląc, że zaraz zginie a jego głowa rozpłata się na kilka kawałków od kuli z broni komandosa, ale nic się takiego nie stało.
– Zaprowadzisz nas tam. Bez żadnych sztuczek. – powiedział do naukowca ciągle celując w niego swoją bronią po czym zwrócił się do Jordana.
– Idziemy do magazynu. Może będzie tam jakaś broń…
Chrobotanie nagle nasiliło się i ruszyło wentylacją w stronę stacji medycznej a parę sekund potem nastąpiła seria eksplozji. Pewnie to coś narobiło niezłego bałaganu i zmieszało jakieś niebezpieczne substancje. Chwilę po tym zdarzeniu drzwi prowadzące do stacji wyleciały z zawiasów i uderzyły w grupkę naukowców łamiąc im parę kości.
Z tunelu buchnął ogromny ogień a wszyscy odsunęli się od niego jak najszybciej. Sekundy potem wpadły do pomieszczenia dwa płonące ciała… a przynajmniej tak z początku wszyscy myśleli. Okazało się, że ci nieszczęśnicy jeszcze żyją i cierpią straszliwe katusze płonąc żywym ogniem. Wrzeszczeli niemiłosiernie. Komandosi postanowili przerwać ich katusze krótką serią z karabinów. Obaj spaleni naukowcy padli w płomieniach na kałużę krwi.
– Kurwa mać! To teraz jak się stąd wydostaniemy?! – wrzasnął Jack.
Odpowiedzi się nie doczekał, ale odezwało się jego radio.
– Venom do komandosów, odbiór.
– Tutaj Jack, odbiór.
– Jaka sytuacja?
– Bomba została wcześniej aktywowana. Cel zniszczony. Jesteśmy w sektorze Bravo1. Szukamy drogi ucieczki. Droga do stacji medycznej odcięta. – powiedział szybko Jack.
– Przyjąłem. Droga za kilka minut będzie otwarta. Aby wydostać się z kompleksu musicie przejść przez kwatery strażników, następnie przez awaryjne centrum zasilania udać się do zapasowej windy towarowej. Według odczytów, jest sprawna. Oddział o którym wspominałem wcześniej również jest tam kierowany. Zapewni wam wsparcie. Bez odbioru.
Komandosi w napięciu oczekiwali na otwarcie się drzwi. Naukowcy nie ruszali się ze swoich kryjówek… ale chrobotanie w wentylacji nasiliło się.
– Cholera. Nadchodzi ich więcej. – palnął Jordan.
– Nie zostawicie nas chyba tutaj. – zaczął jeden z naukowców.
– A czemu nie? Stwórcy załatwieni przez własne twory chorej wyobraźni? Wydaje się to sprawiedliwe. – odparł Jordan.
– To wy jesteście chorzy! – nie wytrzymał naukowiec.
– Pomóc ci uniknąć losu rozszarpanego przez to coś? – zaczął Jordan i Jack wiedział co za chwilę się stanie. – Zaoszczędzę ci bólu. – i celną serią z karabinu rozszarpał gościowi głowę.
W tym momencie drzwi do kwater strażników otworzyły się.
– Jordan, ruszamy! – powiedział Jack i przeszedł do korytarza. Sekundę potem to samo zrobił Jordan a za nim drzwi ponownie zatrzasnęły się. Znów uniknęli spotkania z tym czymś… kiedy już odeszli na parę metrów przez drzwi usłyszeli przeraźliwe krzyki naukowców i dźwięki rozrywanych ciał.

„HIGHWAY TO HELL”

USA, autostrada A53 do Las Vegas
15 maja 16:00, autobus linii numer 53
Oznaki życia: słabe.

– Mamy przejebane…
Tylko tyle mógł wykrzesać z siebie 20-letni Matthew Monrose, absolwent Uniwersytetu Oxford na wydziale prawa… sytuacja po prostu go przerastała. Zresztą jego umysł zdążył go pocieszyć, że absolutnie nikt nie zachował by zimnej krwi w tak ekstremalnej sytuacji. Matt – jak mawiali do niego przyjaciele – urodził się w USA, konkretnie w Nowym Jorku. Dzielnica Bronx, jakby nie patrzeć cieszyła się złą sławą a to był właśnie jego dom. Tym bardziej dziwił fakt, że wyszedł na człowieka. Jest murzynem i czuł się dosyć swojsko udając czarnucha palącego zioła i zadającego się z najgorszymi bandytami. Na szczęście Matt doznał pewnego szoku podczas tego epizodu swego życia i od tamtej pory wkroczył na „właściwą ścieżkę”. Był dobrze zbudowany, silny, nawet ładny (wyrywał nawet kilka panienek) i mający dosyć spokojny charakter poza pewnymi wybuchowymi momentami.W obecnej chwili zajebiście cieszył się, że kiedyś był gangsterem. Absolutnie nie wątpił, że nabyte umiejętności będą mu potrzebne jak nigdy. A zaistniałą sytuację mógł określić jednym słowem – PANDEMONIUM. 15 maja o godzinie 15:13 jechał właśnie autobusem linii 53 gdzieś w centrum USA jakieś 150 kilometrów na wschód od Las Vegas, które było celem jego podróży. Wraz z kawałkiem jego klasy uniwersyteckiej postanowili hucznie oblać zdane egzaminy… a że Matt miał bogatych przyjaciół pomysł na miasto rozpusty nawinął się sam.
Al, Paul, Fred, George, CJ… Tina, Anna, Franceska… jego kumple i kumpelki, przyjaciele, ziomale na śmierć i życie. Niejedno z nim przeszli i mógł na nich liczyć. Z nimi właśnie zabrał się tym pamiętnym autobusem do Las Vegas. Możecie zapytać… Po jaką cholerę jadą autobusem jak mają kasę na najdroższe kasyna? Któż to wie. Nigdy nie byli burżujami ani snobami więc nie chcieli limuzyn lub prywatnych samolotów… Więc ostatecznie wybór padł na jeden z najbardziej znanych środków transportu. Autobus był dosyć nowoczesny, przestronny i wygodny. Zdecydowanie lepszy niż SUV – który w liczbie jednego egzemplarza posiadał Al.
Wracając do naszej grupki, jechali właśnie drogą A45 i znajdowali się około 45 minut drogi do ich celu przeznaczenia. Ruch na autostradzie był umiarkowany jak na godziny szczytu. Słońce, jak to na pustynii w Nevadzie dawało popalić, ale klimatyzacja ratowała sprawę. Kierowca spokojnie prowadził autokar przy około 90km/h a grupa – w najlepszych humorach – rozprawiała dosłownie o wszystkim. Wybiła 15:13 i akurat kierowca majstrował przy radiu. Natrafił na stację informacyjną i lekko pogłośnił aby każdy mógł dobrze słyszeć najnowsze informacje. Pewnie trafił na coś ciekawego… w tym samym momencie Matt’owi zdało się, że widział błysk za oknem a potem kolejny… zbył to zerowym zainteresowaniem.
– A ty gdzie zamierzasz pracować Matt? – zapytał się go Fred, który przed chwilą wypróżnił puszkę Pepsi.
– Ja…? – Matt wyrwał się z lekkiego zamyślenia – Pewnie pójdę na jakieś praktyki a potem będę czatował na okazję na własną sprawę w czyjejś kancelarii a potem… założę własną – dodał z uśmiechem.
– Oo… to daj znać jak ci się uda. Będę wiedział u kogo pójść po radę prawną jak skarbówka będzie mi się chciała do dupy dobrać – powiedział Fred i wszyscy wybuchli śmiechem.
Matt również się śmiał, ale myślami był gdzie indziej. Nie mówił o tym nikomu, ale dwa tygodnie temu podczas porannego prysznicu odkrył na swoim ciele COŚ bardzo niedobrego. Z wyglądu przypominało ogromny tatuaż w krwisto-czerwonym kolorze rozciągającym się na całym ciele w jakieś wzory. Parę razy – a to rodzina a to koledzy – zauważyli to, ale dodali tylko komentarz, że „zajebiście wygląda”. Najlepsze jest to, że Matt nigdy nie robił takiego tatuażu a poza tym dałby sobie rękę uciąć, że to coś parę razy drgnęło. Monrose tłumaczył to sobie zbyt dużą ilością alkoholu lub czymkolwiek innym aby nie zaprzątać sobie głowy. Jego rozmyślania przerwało kilka bardzo niemiłych wydarzeń, które nałożyły się na siebie w idealnym momencie…
Matt kątem oka zauważył kilkadziesiąt błysków gdzieś w oddali i ku jego zdumieniu, to nie była wcale burza. Przypominały one podłużne zapalone świeczki i wtedy Monrose zdał sobie sprawę, że w tym momencie wyjebało kilkadziesiąt głowic atomowych. Ułamek sekundy potem, kiedy autokar wjechał za wzniesienie dotarła do nich fala uderzeniowa.
– KRYĆ SIĘ! – zdołał wydrzeć się Matt zanim autokar przechylił się, przejechał około 50 metrów na dwóch kołach, staranował dwa samochody osobowe po czym na trzecim całkowicie stracił panowanie i wyleciał w powietrze robiąc niecałą beczkę.
Momentu w którym autokar spadł na dach nie dało się z niczym innym porównać. Hałas był ogłuszający – nie bacząc jeszcze, że w okolicy jebnęła atomówka – i wydawał się trwać w nieskończoność. Prawie cała grupa straciła przytomność i ich ostatnie myśli krążyły wokół tego aby się czegoś złapać i przetrwać ten koszmar… w międzyczasie inni uczestnicy ruchu na autostradzie mieli mniej szczęścia albo wcale. Kamienie, które fala uderzeniowa naruszyła z łoskotem spadały na jadące samochody i miażdżyła je przy okazji powodując reakcję łańcuchową oraz karambole. Cysterna, która jechała za autokarem, gwałtownie skręciła w lewo, przebiła się przez barierkę i spadła w dół a po pięciosekundowym locie efektownie eksplodowała rozrywając okolicę na strzępy.
Minęło kilka minut zanim Matt zdołała ocknąć się i poczuć, że ma rozwalony łuk brwiowy a w dodatku jedno z urwanych krzeseł przytrzasnęło mu rękę. Nie był w stanie dojrzeć innych więc na razie skupił się na uwolnieniu się z pułapki. Atmosfera zrobiła się ponura i ciemna a niebo zmieniło kolor na czerwień… przynajmniej tak Matt mógł dojrzeć. Piekło otworzyło swoje bramy i wszytko, kurwa, szlag trafił…
Matt trzykrotnie próbował oswobodzić się z pułapki, ale gówno to dało. Postanowił na chwilę dać sobie spokój i odpocząć. Kaszlnął kilka razy… powietrze zaczęło się zmieniać. Nadal miało tlen, ale było niesamowicie zanieczyszczone. Monrose nie miał pojęcia jak długo wytrzyma. Zdecydował się zawołać innych czy żyją, ale uprzedziła go Francesca:
– Jasna cholera… co to, kurwa, było? – powiedziała ciężko dysząc.
– Francesca? Cholera, dobrze że żyjesz… – przerwał na złapanie oddechu i dodał. – Sam chciałbym wiedzieć… wygląda mi to na jakiś pieprzony atak nuklearny. EJ! Żyje ktoś jeszcze? – krzyknął do dalszej części autobusu.
Wkoło panowała ponura cisza. Słychać było tylko wycie wiatru. Przez chwilę Monrose pomyślał, że wszyscy nie żyją, ale w końcu odezwał się głos Al’a, a właściwie jego jęk.
– Pomocy… – usłyszeli.
– Francesca… możesz mi pomóc? Krzesło przywaliło mi rękę. Nie mogę się ruszyć… – zapytał się Matt.
– Moment… – powiedziała i głos jej zamarł. – Chyba widzę CJ’a… o kurwa. Jest na drodze…
Monrose z zadziwiającą łatwością wyobraził sobie swojego kumpla leżącego na asfalcie w kałuży krwi i dogorywającego w swoich ostatnich chwilach. Może to spowodowało u niego, że zebrał się i odpowiednio się ustawiając z całych sił pchnął nogami krzesło, który pod naporem uwolniło jego rękę. Odczekał kilka sekund a potem zebrał ponownie siły aby przeturlać się na brzuch i przeczołgać się do Franceski. Na szczęście sama się uwolniła i nie potrzebowała jego pomocy. Matt zaczął krążyć po całym autobusie nie wychodząc na zewnątrz, gdzie nadal było mało przyjemnie. Jego celem było dotarcie do Al’a więc co chwilę wykrzykiwał do niego aby go naprowadził. Miał też nadzieję, że odezwą się inni, ale na razie brakowało odzewu. Przechodząc ujrzał rozszarpane lub poobrywane z kończyn ciała. Cała podłoga autokaru powoli zaczęła prawie tonąć we krwi.
Na zewnątrz ciągle wyło, a niebo zmieniło swój odcień na ciemny-czerwony.
Ostatecznie, po około 10 minutach Monrose dotarł do swojego przyjaciela, który na całe szczęście żył. Zważając na to, że siedzieli w centrum autokaru a Matt musiał się czołgać do samego końca świadczyło o tym, że Al przeleciał przez całą długość pojazdu po czym z całej siły uderzył w jego tył. Jedno krzesło przywaliło mu brzuch a w dodatku Al miał kilka paskudnych ran na twarzy. Sytuacja się pogarszała. Musiał jak najszybciej wszystkich zebrać i znaleźć sposób aby wydostać się z tego piekła. Wiedział już, że Franceska i Al żyją. Ale gdzie są pozostali?
CJ… on już nie żył. Nie da rady mu pomóc. Teraz trzeba skupić się na innych.
– Al. Al… Jezus Maria… człowieku, odezwij się! – Matt próbował pobudzić rannego do działania.
– Ała… – jęknął Al. – Kurwa mać… Matt… wyciągnij mnie z tego… nie chcę umierać… – jęczał Al.
– Spokojnie stary, spokojnie. Postaram się ciebie wyciągnąć z tego gówna – dodał Matt siląc się na polepszenie nastroju Al’a. – Spróbuj się poruszyć. Sam niestety cię nie wyciągnę. – informacje o śmierci CJ’a postanowił zachować na później. I tak sytuacja była wystarczająco spierdolona…
Po około 15 minutach udało mu się oswobodzić Al’a a kolejne dwadzieścia zajęło im dojście do miejsca gdzie była Francesca i ku jego uldze nic nadal jej się nie stało.
– Boże… Al – jęknęła kiedy zobaczyła twarz przyjaciela.
– Spokojnie kochanie, wyjdzie z tego – odparł Matt.
– A co z innymi? – zapytała się.
– Nikt się nie odzywał. Nie mogłem ich dojrzeć. – odparł Matt ze smutkiem. – Musimy stąd uciekać. Całą okolicę szlag trafił a my jesteśmy na pustyni…
Reszta zgodziła się co do tego. Wnętrze autokaru zaczął wypełniać zgniły odór zmarłych ludzi… a krew na podłodze płynęła chyba w hektolitrach. W ciągu 10 minut wydostali się na zewnątrz i nie z mniejszym szokiem rozglądali się po horyzoncie oczekując jakichkolwiek śladów życia. Niestety, było to bezcelowe…
Wokół autokaru porozwalane były bagaże i trupy pasażerów a także części pojazdu. W kierunku Las Vegas ciągnął się pas zdeformowanych samochodów, które znalazły się pod wpływem fali uderzeniowej i spadły do rowów na bokach autostrady. Jedynie ciężarówki stały bezpośrednio na ulicy, ale i one wydawały się całkowicie zniszczone a jeśli nawet nie to i tak nigdzie by nie pojechały. W oddali unosiły się ogromne słupy dymów świadczące o naprawdę potężnych zniszczeniach. W przeciwną stronę sytuacja była identyczna. Kompletnie zniszczone samochody i ciężarówki przygniecione kamieniami lub – poza górą – zepchnięte do rowów. I znów ten sam widok… gigantyczne słupy dymu a także i ognia, które pewnie dochodziły z zakładów petrochemicznych, które mijali godzinę temu.
Grupa zorientowała się dosyć szybko, że wzgórze które ciągnęło się na szerokość około 4-5km dawało im bardzo potrzebną ochronę. Na razie mogli się czuć bezpieczni.
– Więc… eh. – westchnęła Francesca – Co robimy? – zwróciła się do Matt’a który podtrzymywał rannego kolegę.
– Nie mam pojęcia. – powiedział po czym dodał. – Może… sam nie wiem… poszukajmy jakiś lekarstw, bandaży, czegokolwiek, żebyśmy mogli się opatrzyć…
Wycie wiatru powoli ustawało, ale niebo nadal trzymało swój krwisto-czerwony kolor i było gęsto zachmurzone. Żaden z promieni Słońca się do nich nie przebijał.
– Widzisz coś? – Matt zapytał się Franceski kiedy położył Al’a niedaleko autokaru w bezpiecznym, jak myślał, miejscu.
– Nic – westchnęła i znów zaczęła się rozglądać. – Przykro mi, ale bez choćby lornetki nic nie dojrzymy. W naszej okolicy nie widać nawet zniszczonej karetki… żadnego transportu medycznego…
– Czekaj – przerwał jej. – Ale przecież zazwyczaj w samochodach są apteczki i zestawy pierwszej pomocy – powiedział po czym szybko dodał. – Tak… to może nam pomóc.
Na ich twarzach pojawił się mały promyk nadziei.
– Dobrze. Idź poszukaj bandaży a ja będę pilnowała Al’a. Zawołam jak coś się zacznie dziać. – powiedziała.
– OK. – odparł Matt i ruszył drogą w kierunku Las Vegas przeszukując samochody.
Szczęście mu nie dopisywało. Albo samochody były przywalone kamieniami albo spalone… lub tak zdeformowane w karambolach, że nie dało rady dostać się do wnętrza pojazdu. Matt z każdym krokiem tracił nadzieję, że uda mu się cokolwiek znaleźć. Oddalał się coraz bardziej od przyjaciół i już miał zamiar wracać z pustymi rękoma kiedy w odległości kilometra od niego, nadal za wzgórzem, eksplodowała cysterna. Fala uderzeniowa wzniosła pojazdy w powietrze i lekko odblokowała dalszą drogę. Ale co ważniejsze było dla Matt’a, eksplozja dała mu dostęp do ciężarówki z symbolem Czerwonego Krzyża. Jeżeli nawet nie znajdzie lekarstw, będą mieli jedzenie i wodę. Przynajmniej taką żywił nadzieję…
Ostrożnie podszedł do TIR-a mijając spopielone ciała, zgliszcza i kupy złomu, które kiedyś zwały się samochodami. Matt nie miał zamiaru sprawdzać co jest w kabinie kierowcy. Podszedł od tyłu do ciężarówki i kopnął w drzwi „bagażnika”. Te z głośnym hukiem padły na ziemię. Jego oczom ukazały się liczne kontenery, paczki itp. z wszelakiej maści produktami pierwszej potrzeby. Najlepiej dla nich jeżeli zabrałby wszystko… Ostatecznie po kilku sekundach zdecydował się co wziąć. Szybko odnalazł jakiś zdatny do użytku plecak i zaczął pakować lekarstwa, bandaże i żarcie w puszkach. Schował jeszcze do kieszeni spodni paczkę papierosów, które o dziwo się tutaj znalazły, do prawej ręki chwycił zgrzewkę wody mineralnej i z tym towarem zamierzał wrócić. Jeszcze jakiś przedmiot przykuł jego uwagę… łom.
– Pewnie używali go do otwierania kontenerów – powiedział sam do siebie. Zabrał łom i wracając do przyjaciół trzymał go w lewej ręce czując się chociaż odrobinę bezpiecznym.
Wrócił do nich po około kwadransie i zastał Franceskę potężnie zdenerwowaną.
– Gdzieś ty był?! – wrzasnęła. – Odchodziłam od zmysłów, że coś ci się stało…
– Spokojnie kochanie, spokojnie – odparł Matt. – Mam potrzebne rzeczy. – i pokazał jej wszystko co zdobył.
W pierwszej kolejności Franceska zajęła się opatrywaniem Al’a którego stan odrobinę się pogorszył. Zszyła mu część ran i oblepiła bandażami. Matt na własną rękę odkaził swój rozwalony łuk brwiowy po czym zakleił go sobie plastrem.
Po skończonej „operacji” cała trójka usiadła na bagażach przy autokarze. Znaleźli nawet dobre miejsce. Byli otoczeni z trzech stron i dawało im to nawet niezłą kryjówkę… Monrose otworzył pierwszą butelkę wody. Opróżnili ją w parę sekund. Al poczuł się lepiej po zażyciu kilku tabletek przeciwbólowych chociaż twarz nadal miał nieciekawą. Nie odzywali się. Musieli wszystko, spokojnie przemyśleć. I właśnie wtedy Matt’a uderzyła przerażająca myśl…
~O kurwa… ale zaraz… gdzie jest ciało CJ’a?!~ pomyślał po czym gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie było go… nic. Żadnych strzępków ani kawałków…
Franceska zobaczywszy jego wyraz twarzy pomyślała chyba to samo. Byli teraz wystraszeni… co się do cholery dzieje?
– Mamy przejebane – wyszeptał Monrose. Sytuacja, lekko rzecz ujmując, była diabelnie nieprzyjemna… siedzieli bez słowa przez pół godziny opróżniając kolejne butelki wody mineralnej. W końcu, zgrzewka się skończyła.
– Co robimy teraz? – powiedział cicho Al. Mowa nadal sprawiała mu ból.
– Hmm. Można znowu iść do tej ciężarówki skąd mam ten towar… to jakiś kilometr od nas. Zostawię ci łom. Francesca, idziesz ze mną? – zapytał się Matt.
– OK. I tak co innego możemy zrobić… – odpowiedziała.
Ponownie znaleźli się przy ciężarówce 10 minut później. Po drodze udało im się znaleźć nawet w dobrym stanie torbę na kółkach. Zabrali się za pakowania potrzebnych im rzeczy. W torbie znalazły się kolejne cztery zgrzewki wody, dziesięć puszek z żarciem i pomniejsze paczuszki z gotowymi składnikami np. ser albo kiełbasa. Musieli tylko uważać aby żarcie nie było zepsute… tylko tego im brakowało, aby załatwili się zatruciem pokarmowym. Wracając ponownie nie natknęli się na ciało CJ’a.
Kiedy wrócili, usiedli i zaczęli pić wodę zastanawiając się co czynić dalej. Z jednym nie mieli wątpliwości. Stanęli w obliczu końca świata…